Pomoc  |  Zarejestruj się

Barbara Mineyko



Wspomnienia z zesłania


Tekst wspomnień Barbary Mineyko opublikowanych w ksiące pod tytułem "Wyją upiorzęta"
wydanej w Lublinie w 2002 roku

 

Barbara Mineyko Władysława Gan

Dobra posada

            Nie pojmuję - skąd ta atmosfera grozy, która opanowała dorosłych. Tych z tłumokami w rękach i tych żegnających. Wygląda to jak przedstawienie. Byłam pewna, że za chwilę wszyscy opuszczą wagony i, trzymając się za ręce z odprowadzającymi, powrócą do domów.

            Oczekiwania moje okazały się przedwczesne: spektakl trwał sześć lat.

            Noc spędziliśmy na dworcu. Tłumy ludzi i sterty tłumoków. Dużo nieznajomych dzieci, z którymi można było wspólnie wymyślać niezliczoną ilość zabaw. I chociaż był to kwiecień, nie odczuwałam chłodu, Mnie nie było zimno.

            Wagony, do których wtrynialiśmy bagaże, jakieś poduchy, jakieś ubrania - tyle tylko, ile każda rodzina zdążyła w pośpiechu zabrać, ze swojego domu - były obszerne, z półkami do spania i małymi okienkami.

            Okienka migotały wysoko, ale z półki można było dostrzec nieznany, poruszający się w trakcie jazdy świat. Dla dorosłych swojski, rozpaczliwie uciekający w przeciwną stronę. Pozostający wraz z poczuciembezpieczeństwa, zapachem własnego dmu, kolorowych zasłon, znajomym głosem sklepowego sprzedawcy, przesycony powietrzem własnego ogrodu, słońcem przeciekającym przez drzewa wiekowej puszczy.

            To wszystko uciekało, ginęło z zasięgu wzroku, pozostawało w pamięci skażone pieczęcią miarowego stukotu: stu-kół, stu-kół, stu-kół, stu-kół!... Dla nas, dzieci, świat za oknem był dokładnie rewersem świata rodziców.Nie miało znaczenia to, co uciekało. Znaczenie miało pojawiające się nowe. Płynące nieznanymi obrazami. Informujące, a za chwilę wchłaniające całą wyobraźnię. Staraliśmy się otwierać bardzo szeroko oczy, aby z pola widzenia nie zgubić żadnego następnego drzewa, następnego domu, miasteczka, pola czy też rzeki. Kiedy ruszyliśmy, za pociągiem szedł mój dziadek z długą brodą. Szedł dużymi krokami, przyspieszając w miarę oddalania się pociągu. Co jakiś czas żegnał nasz wagon, a wiatr majtał połami jego płaszcza w jedną stronę, a brodą w drugą - jakby dwa wiatry osobno szły z nim noga w nogę. Jeszcze długo było dziadka widać. Mama mówiła, że płakał. Ponieważ ja nigdy nie widziałam, żeby mężczyźni płakali więci teraz nie mogłam niczego takiego dostrzec. Ale jeżeli mama tak mówiła - to na pewno płakał. Mama uchodziła w domu zawsze za tę, która wszystko wie. Nawet tatuś, chociaż był bardzo samodzielny, o wiele spraw pytał mamę.

            Tatusia od dłuższego czasu nie było w domu. Bardzo mnie to niepokoiło. Prawdopodobnie większość mężczyzn już wyruszyła do lasów. Podświadomie czułam jednak, że powinien iść obok wagonu i nas żegnać, albo jechać razem z nami. Odprowadzali nas nie tylko najbliżsi krewni i znajomi. Na wielu kolejnych stacjach gromadziły się najpierw większe, potem coraz mniejsze grupy kobiet, starców i dzieci. W rękach mieli zapalone świece i śpiewali religijne pieśni ,,Po co te świece” - dziwiła się ciocia. „To na wszelki wypadek – wyjaśniała babcia - gdyby w razie śmierci na obczyźnie nie było komu postawić gromnicy. Żegnają się z nami na wieki. To jest ostatnia przysługa tak należy się”.

            W wagonie panowała cisza. Twarze odprowadzających nas rodaków nie były rozpoznawane, bowiem nad całością obrazu górował blask gromnicznego ognia. Ruch powietrza nadawał mu kierunek: raz w lewo, raz w prawo. W innym momencie wirująco i zgodnie z zawodzeniem żegnających głosów.

            Nawet my, dzieci, milczałyśmy, wlepiając wzrok w migotanie oddalających się świateł. Powiew wiatru powodował od czasu do czasu gaśnięcie którejś ze świec. Wtedy kobietom w wagonie poruszały sięwargi, w cichym, dla Boga tylko przeznaczonym poszeptywaniu. Drżącą ręką szybko kreśliły znak krzyża. Za żegnającym konduktem od czasu do czasu widoczne były grupy młodzieży, która głośnym okrzykiem dodawała nadziei: „Z wiarą! Z wiarą wracajcie!” Tak dobiegał końca dzień czternastego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego roku.

            W naszym pociągu jechali również mężczyźni. Szczególnie jednego zapamiętałam. Wysoki, czarny i kudłaty. Dużo miał ubrań na sobie i nie wiem dlaczego, ale byłam pewna, że to Cygan. Mama kilka lat później zaklinała się, że w naszym wagonie nie było żadnego Cygana, a nawet ani jednego kudłatego człowieka. Wszyscy wyglądali przyzwoicie. Ja tam jednak wiem swoje. Dorośli mają tyle spraw na głowie, że nie zawsze dostrzegają fakty, czasami nawet bardzo istotne.

            Ten Cygan utkwił mi w pamięci z jeszcze jednego powodu. Otóż spaliśmy na drewnianej półce, a mama bala się, że mogę stoczyć się na sąsiednią, na której spał on. Położyła mnie więc miedzy sobą i ciocią. Teraz ja bałam się, aby mama nie znalazła się obok Cygana, i zaprotestowałam wrzaskiem. Nastąpiło jedno wielkie nieporozumienie. Dorośli orzekli, iż jestem wyjątkowo uparta i złośliwa. Po dłuższej szarpaninie, zmęczona bezsilną walką, usnęłam. Cóż, dziecko zawsze musi znaleźć się na straconej pozycji.

            W wagonie było bardzo wesoło. Jechały inne dzieci. Stale któreś chorowało, ale część z nich była zdrowa i można było zupełnie interesująco organizować sobie, będący bezustannie do naszej dyspozycji, czas wolny.

            Co jedliśmy? Dokładnie nie pamiętam. Nigdy do jedzenia nie przywiązywałam wagi. Wiem, że czasami mama lub ciocia zdobywały mleko, a raz nawet było kakao. Mama mówiła, że karmili nas nieźle, i że to wszystko nie miało logicznego uzasadnienia. Bo, na przykład, na jednej ze stacji ludzie z pociągu dostali dobry obiad, a miejscowi tłoczyli się wokół pociągu i prosili nas, zesłańców, o kawałek chleba. Kiedy wyrzucaliśmy przez okno chleb, bili się o niego. Natomiast kilkadziesiąt kilometrów dalej widać było, jak w mijanym kołchozie stoją przy pełnym korycie pszenicy wypasione świnie.

            Obie babcie, które też jechały z nami, kiwały ze zrozumieniem głowami i tłumaczyły, dlaczego tak jest. Nic z tego nie byłam w stanie pojąć. Nie zadawałam jednak pytań, bo i tak otrzymałabym odpowiedź: dorośniesz, wtedy zrozumiesz. Słysząc taką obietnicę, zawsze posądzałam dorosłych, że to właśnie oni nie bardzo rozumieją i dlatego nie mogą mi wyjaśnić mojej wątpliwości. W tej wyjątkowej sprawie mieli rację. Z małą poprawką: zrozumiałam dopiero wtedy, kiedy się już dorosłością zestarzałam.

            Nareszcie i ja byłam chora. Dostałam mleko, które bardzo lubię, a ciocia zdobyła słonecznikowe pestki. Mama wyglądała przez małe okienko i ciągle dziwiła się: takie czarnoziemy, a ludzie głodują!

            Dorosłych interesowały poważne sprawy, ludzie, domy. Dla nas, dzieci, wnętrze wagonu było dostatecznie obszerne i ciekawe dzięki niezwykłości dziejących się zjawisk. W każdym kącie, na każdej półce był odmienny świat. Innego koloru manele, inne biadolenia i inne wymagania w stosunku do najbliższych sąsiadów.

            Początkowo ludzie zwracali się do siebie uroczyście, jak na przyjęciu. Zasłaniali swoje tłumoczki, odgradzali się od ciekawskich oczu. Ale po kilku dniach nikt już na to nie zważał. Rodziny wybabrywały się z pościeli, przeciągały i niecierpliwie wiercąc się oczekiwały na postój.W czasie postoju, odbywał się interesujący rytuał, który z biegiem dni ulegał modyfikacji. Nam, dzieciom, najłatwiej było te zmiany dostrzec. Otóż kiedy koła zwalniały swój bieg, hamulce skrzypiały ludzie stawali w pogotowiu. Odryglowywano drzwi. Z zewnątrz rozlegał się dobroduszny, ale ponaglający głos konwojentów:

            - Pod wagończyki, pod wagończyki, grażdanie!

            Wagony były wysokie, lecz wysokim, a szczególnie grubszym, ciężko było pod nie włazić. Był to jednak, niestety, jedyny sposób na załatwienie się. Dla nas, dzieci, nie stanowił on żadnego problemu. Ani fizycznego, ani etycznego. Wręcz przeciwnie! Świat "pod wagończykom"był pełen dziwów i swoistej atmosfery. Poza tym, jak już wspominałam, bardzo się przeobrażał. Początkowo dorośli kucali, szczelnie otulając się połami ubrania i odwracali głowy w kierunku pustej przestrzeni. Niektórzy mieli poważne kłopoty z wypróżnieniem się. „To nerwowe - mówiła mama - zatrują się obstrukcją”. Nie bardzo pojmowałam, czym się mogą zatruć, przecież niczego w czasie kucania nie jedli.

            Po jakimś czasie "grażdanie" zaczęli dostrzegać dodatnie strony tej okoliczności. Dzięki niej można było porozumieć się z pasażerami  innych wagonów. Niejednokrotnie słyszało się pod wagonami:

            - Dzień dobry, szanownej pani, jak się spało?

            - Dzięki Bogu, aby gorzej nie było. A jak córeczka, już przestała gorączkować?

            Publiczne zapinanie portek przestało być czymś niestosownym. Od czasu do czasu rozlegało się głośne: poskarej!

            - Spróbuj sam "poskarej"  psia twoja mać!

            - Ktoś łajał, zdenerwowany swoją niemożnością.

            Któregoś dnia odczuliśmy, że pociąg zwolnił swój bieg, a przecież nie było jeszcze żadnej stacji, ani też godziny postoju „pod wagończykami”. Zaczęliśmy się przepychać w stronę okienek. Któraś z mamuś zawołała: „Dzieci! Chodźcie prędzej. Wołga!” Okazało się, że Wołga to rzeka. Ogromna! Szeroka, bez końca, jak na nasze dziecięce wyobrażenia. Pociąg przetaczał się przez rozłożysty most. Zwolnił swój rytm ze: stu-kół, na: płyń-płynę, płyń-płynę... Wreszcie pozostała w tyle, coraz mniejsza i spokojniejsza. Najbliższą, większą stacją był Kujbyszew .Zatrzymaliśmy się dopiero w Ufie.

            Na stacji mama zawołała ze zdziwieniem: „Patrz, Wanda – Wanda to moja ciocia - chuligani, tak jak i u nas. Biegają, jakby nie mieli rodzin. Tylko burżujów nie ma, nawet na pokaz”. Tu mama trochę się myliła, gdyż zaraz na sąsiednim peronie dostrzegliśmy prawdziwą burżujkę. Była nią młoda kobieta, elegancko ubrana, w kapeluszu z prześlicznym rondem. Na nogach miała zgrabne, płytkie kalosze.

            Jest już dwudziesty czwarty kwietnia. Mamy coraz więcej chorych w wagonie. W Ufie jedno dziecko zostało zabrane do szpitala, miało zapalenie mózgu. Razem z nim wysiadła matka z tłumoczkami. Patrzyła z przerażeniem na gromadkę kobiet pozostawionych w wagonie, które jednak stwarzały poczucie bezpieczeństwa, być może dzięki wspólnemu losowi. Teraz została sama z ciężko chorym dzieckiem, w obcym świecie i nie znanym mieście.

            Na stacji widzieliśmy inne eszalony, zatłoczone tak jak nasz. Pędziły w tę samą stronę. Przekrzykując turkot kół, padały kierowane do siebie z oddali informacje: „Wilno! Wilno! - Lwów! Lwów!” Pociągi na kilometr długie. Ich pasażerów z całą pewnością żegnano również słowami nadziei i rozpaczy.

            Po jedenastu dniach szaleńczego pędu w kierunku przeciwnym niż cień jakiejkolwiek nadziei, musi potęgować się niepokój i coraz bardziej uświadomione znaczenie palących się na pożegnanie świec.

            Z Ufy jedziemy do Czelabińska. Przejeżdżamy przez góry Ural.Ojej! Tyle wysokich kamieni: jedne na drugich, jedne na drugich...

            Nie dałam się za żadne skarby odwołać od okna. Koła pociągu dryndały po szynach, a powietrze i niebo wypełnione były skalnymi zwałami. Zakolami mniejszych zrębów, szczytami tak wysokimi, że nie sposób było dostrzec nieba. To wszystko było w kolorze brunatno-piaskowym, rozrastało się na prawo i lewo, do przodu i do tyłu. Pozostawało w tyle, niknąc i malejąc wraz z oddalaniem się pociągu. A przed nim narastało nowe, groźne i ciężkie, i piękne, i niezmiennie kamienne. Rozpełzająca się straszność! Do dnia dzisiejszego boję się, kiedy jestem przed widnokręgiem przeciętym górami.

            Za Czelabińskiem dorośli zaczęli tracić nadzieję. Mówili, że ta droga nigdy się już nie skończy. Przestali ze sobą żartować, a nawet rozmawiać. Starsi modlili się, młodszych ogarnęła apatia. Przeszkadzały im nawet nasze zabawy. Musieliśmy chować się po kątach i wymyślać zabawy "szeptane".

            Na niektórych stacjach widać było, że z innych pociągów wyprowadzano Polaków i rozwożono ciężarowymi samochodami.

            - Popatrz - mówi mama do cioci - coraz częściej mijamy cmentarze, na których widać katolickie krzyże. To już tutaj zaczynają siętereny dawnych, polskich zesłańców.

            - Krzyże świadczą o tym, że nigdy nie powrócili. Nasze też staną obok - zauważyła chrapliwym głosem druga babcia. Pierwsza babcia pochodzi od mamy. Wszystko, co pochodzi od mamy, jest w moim życiu pierwsze. Tak już ma być i potem, i zawsze. Druga babcia pali fajkę i to właśnie z jej przyczyny jest ten chropowaty głos. Poza tym ma czarny meszek pod nosem. Dzięki nim robi wrażenie niezależnej i samodzielnie myślącej. Dziadek ożenił się z nią na Ukrainie. Była spokojna, wesoła i ładna. Z dobrego, polskiego domu. Lecz dziadka w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku zabiła Rewolucja Październikowa i babcia musiała z czwórką dzieci - mój tatuś miał wtedy sześćlat - przyjechać do posiadłości nieżyjącego męża. Dostała to, co łaskawie chciano dać. Trzeba było samemu wszystkiego dopilnować. Dookoła puszcza. Chłop folwarczny nie pójdzie w świat. Będzie siedział i robił na pańskim. Ale też będzie robił byle jak, bo i właścicielowi „byle jak” musi wystarczyć. Teraz za tę pańskość, za wygody w bielonym domku z małą werandą drynda się w dalekie nieznane. Pykając fajkę. I co myśli? A kto to wie. Przecież jest drugą babcią, więc jakby z innym światem związana. Nie nowina to dla niej i nie pierwszyzna. Od zawsze była trochę obca. Druga, i tutaj, i u krewnych męża. Brat męża zadowolony, że bratowa w folwarku, w puszczy, cicho siedzi - nie spieszył się z utrzymywaniem kontaktów, wygodnie żyjąc w rodowych posiadłościach. Sama więc na tym odludziu musiała brać sobie i chleb, i wino, i radość. Bo i jakże żyć bez radości? Może dlatego ona, a nie tamci - z prawdziwego majątku – jedzie eszalonem?

            Ale po co mieszać sprawy odległe, osobne i nie należące do rzeczy. I tak dobrze, że tylko sama jedzie. Córki powychodziły za mąż. Synowie wyruszyli w wojenny świat. A że przypadkowo rodzina synowej znalazła się w dniu wyjazdu, to już tylko zrządzenie losu. Ślepe zrządzenie losu. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?

            Na trasie Pietropawłowskoj oblasti mała stacyjka. Cypelek Kazachstanu wrzynający się w syberyjski obszar. Zatrzymujemy się. Przez uchylone drzwi ktoś pyta starego Kazacha:

            - Kakaja eto miestnost?

            Ten przysłania ręką bezzębne szczęki i mówi cicho:

            - Koniec sowietskoj własti.

            - Kakaja? - głośniej krzyczy kobieta.

            - Ja uże skazał! - odkrzykuje dowcipny dziadek.

            - Przestraszyć chciał, czy co? - mruczy pod nosem pytająca.

            Wreszcie i nas wyładowano. Zawieziono do wsi Kiryłowka, odległejod stacji o sto trzydzieści kilometrów. Kołchoz nazywał się „Nowyj Ukrainiec”. Ciężko było ze zdobyciem mieszkania. Nikt nie chciał wynajmować "wredzicielom narodu". Mamie udało się. Miała szczęście.Pierwsze jej słowa były:

            - Boże, nareszcie pójdę i wys... bez poganiania.

            Wyraz ten wypowiedziała nie ściszając głosu. Z przeciągłym "rrr". Nie mogłam pojąć, jak to jest możliwe, żeby moja mama mogła coś podobnego powiedzieć. Nie mieściło mi się w głowie. Nikt jednak z dorosłych nie zareagował negatywnie. Widocznie po dwóch tygodniach jazdy eszalonem wszystko było dozwolone.

            Bardziej dziwiono się czystości kołchozowych domków. Mama powiedziała, że tutaj jest jak na Ukrainie. Miała prawo porównywać, przez kilka lat mieszkała w Kijowie. Nie myliła się. W przeważającej mierze byli to Ukraińcy.

            - A wy tutaj skąd? - pytała zdziwiona.

            - My? My u siebie, w Rosiji.Tonacja głosu była harda, ale oczy uciekały przed spojrzeniem na pytającego. Być może chcieli dać do zrozumienia, że z "Polaczkami" niebezpiecznie rozmawiać o polityce. "Nie wasze dieło". W sytuacjach trudnych jednak okazywali swoją troskliwość, stawali się mniej obcy. Jakby rozumiejąc, co może oznaczać oddalenie od ziemi ojców i dziadów.

            Dzisiaj znowu kilkanaście ciężarówek przemknęło przez Kiryłowkę, załadowanych ludźmi z następnego eszalonu. Kołchoźnice były wyraźnie zaniepokojone. Tłumaczyły głośno:

            - Puskaj dalsze, dalsze! U nas uże mnogo Polaków, padochniem z gołodu.

            Nowe życie zaczęło się od tępienia wszy, które opanowały nas w czasie podróży. Bardzo podobało mi się, kiedy pod naciśnięciem gorącego żelazka pękały jedna po drugiej. Wystarczyło pociągnąć gorącym po szwie, aby rozlegała się cała gama jękliwej melodii. Wszy siedzące w szwach są grube i o czerwonym zabarwieniu. Mama mówiła, że robi się jej hadko i część ubrań trzeba było spalić w piecu. W takim wspaniałym, chlebowym piecu. W nim można za jednym zamachem spalić cały nasz bagaż. Z pieca również rozlegało się trzeszczenie. Może to zresztą trzeszczały kiziaki, to takie cegiełki, lepione z krowiego łajna i słomy, a później suszone na opał, ale mnie wydawało się, że to jednak nasze wszy. Bo przecież były one nasze. Każdy człowiek ma trochę inną krew, wiec i one muszą u każdego wyrastać inne.

            Te prozaiczne zajęcia zakłóciła wstrząsająca wiadomość. W Wołodarowce, był to powiat dla wsi Kiryłowki, odbył się sąd nad tymi, którzy usiłowali uciec. Otrzymali po pięć lat. Fakt ten uświadomił dorosłym, że dyscyplina jest obowiązkowa nawet wtedy, kiedy nie stoi za plecami milicjant. Wołodarowka była odległa od Kiryłowki o dwadzieścia kilometrów, biorąc pod uwagę tutejsze przestrzenie było to bardzo blisko i wszelkie wiadomości docierały natychmiast.

            Tutaj zobaczyłam po raz pierwszy prawdziwy step! Nigdy nie widziałam morza, nigdy przed zobaczeniem stepu. Dzisiaj myślę, że miedzy morzem i stepem jest jedna zasadnicza różnica: morze ma bliski horyzont, a step nie ma go wcale. Jedynie przy zachodzie albo przy wschodzie słońca. Częściej widziałam zachód, ale wschód udało mi się również parę razy zobaczyć.

            Wieczorem, podczas zachodu słońca pędzono kołchozowe krowy do obór. Przestraszone susły mknęły do swych ziemianek kryjówek wykopanych w ziemi. Wszystkie dzieci też musialy wracać do domu i przygotowywać się do snu. Było to zresztą niezależną koniecznością.W momencie, kiedy słonce przekraczało trzy czwarte nieboskłonu, zaczynało nagle staczać się za sięgający daleko step. Kula wtedy ogromniała. Zajmowała olbrzymi płat wieczornego szafiru nieba i toczyła się tak, jakby siła ciężkości, w miejscu zerwania nici z zenitem, powodowała, że musi ona spadać i wraz ze zbliżeniem się do horyzontu, przyspiesza ćswój bieg.

            Po zniknięciu słońca bardzo szybko następowała ciemność nocy. A więc, ani krowy, ani dzieci nie miały już co robić w stepie. Krowy wracały dużymi stadami. Szyje wyciągały do przodu i od czasu do czasu porykiwały w międzynarodowym języku. Zawsze dziwiło mnie to, że zwierzęta mieszkające na różnych kontynentach wydają te same dźwięki. Właściwie między dziećmi również nie było specjalnie dużej bariery językowej. Człowiek dorosły jest mniej pojętny, ale dziecko szybko opanowuje nowe dla siebie słowa, a nawet całe zwroty. Powinno się o wiele wcześniej rozpoczynać naukę. Kiedy nie jest ona złem koniecznym. Kiedy jest drogą do prawdziwej ciekawości. Takim właściwym czasem jest wiek przedszkolny. W latach późniejszych nauka staje się prawdziwą męką. Starsi z trudnością przyswajają sobie nowe wiadomości i stąd ich ciągłe wspominanie lat młodzieńczych, jakby potem już nic w ich życiu nie działo się interesującego.

            A więc razem z krowami wracamy do domu. Ja przed opuszczeniem stepu zawsze przystawałam na moment i przysłaniałam oczy ręką, aby móc popatrzeć na znikającą czarodziejską kulę. Tak wielką, tak wielką, iż nie znajduję dla niej żadnego porównania. Może gdyby mrówka stanęła przed toczącym się po stole żółtkiem kurzego jaja, odczuwałaby podobnie.

            Jeżeli widziałam przed sobą step: trawy, trawy, trawy albo chylące się zboże, zboże, zboże - to linia, która ten step zamyka, i za którą chowało się słońce, słońcem była wypełniona do połowy. Tyle widziałam.

            Mój świat, w owym czasie, był wypełniony przyrodą i poznawaniem rówieśników. Czasami jednak wplątywała się w moje życie rzeczywistość dorosłych. Ciocia i mama poszukiwały pracy. Mama wreszcie znalazła. Była bardzo zadowolona z siebie. Nałożyła ciężki, kołchozowy kożuch i wyruszyła w step. Miała paść krowy! Aż tu, po paru dniach główny pastuch orzekł, ze nie nadaje się do tej pracy. Była do głębi oburzona:

            - Jak to? Dzieci uczyłam, a do głupich krów brak mi podejścia!

            A Lilka została. Lilka, to jedna z naszych. Razem przyjechałyśmy.

            - Nauczę krowy srać na komendę! - rzekła, i pewnie była do tego bardziej od mamy uzdolniona, skoro została na posadzie. Dziwny jest ten świat dorosłych.

            Bawię się z bardzo małymi dziećmi. Zresztą, sama jestem w ich wieku. Nikt ze "szkolnikow" z nami nie rozmawia. Nauczycielki zabroniły im bawić się z dziećmi burżujów. Nawet za rozmowy były karane w obawie, aby nie popsuła się "właściwa moralność" młodzieży.

      Wczoraj był pierwszomajowy pochód. Mnie nie zabrano. Bardzo żałuję. Było gwarno i wesoło, a idące za polska grupą szkolne dzieci śpiewały przez cały czas:

„Bili nas atamany

Bili polskije pany...”

W czasie przemówienia Naczelnik przekonywał, że tylko jedna szósta część świata jest wolna i może radośnie obchodzić ten robotniczy dzień. Przemówienie co kilka zdań było przerywane oklaskami.Zawsze jednak musi się w każdej społeczności znaleźć wredzicielnaja jednostka. Tym razem też tak było, bo nagle mama usłyszała warkliwy szept przysadzistej, ukraińskiej baby: „odna piataja mira eto raby – raby boleje tysiaczy let tamu nazad”. Kilka kołchoźnic wyraźnie odsunęło się od niej. I słusznie. Stać obok głupiej baby to żadna przyjemność.

            Mama po powrocie opowiadała o tym babciom, które również nie były obecne na pochodzie. Tłumaczyła im, że tak właśnie wygląda walka klasowa. Mama była nauczycielką i dobrze wie, dlaczego tak właśnie dzieci musiały śpiewać. Nie umiem się ciągle do logiki dorosłych ludzi dostosować, a już wcale nie pojmuję tego, co stało się w szkole po kupieniu przez "szkolnikow" zeszytów odsprzedanych przez polskie dzieci. Panie nauczycielki porwały wszystkie zeszyty, ponieważ na okładkach były prawdopodobnie ,,wredzicielnyje dla własti" napisy.

            Wiem również, że nie ze wszystkimi myślami mogę sobie poradzić. Tyle już czasu minęło, a tatusia nie ma. Ma go w ogóle tutaj niebyć. Chyba że wrócimy do Polski. Czy to też chodzi o walkę klasową?

            Brakuje mi go bardzo. Tak, jak może brakować człowiekowi drugiej nogi. Wtedy człowiek kuleje. I ja też kuleję. Dobrze, że jest mamusia, lecz nie jest to wystarczające. Ponieważ ciocia ciągle nie pracuje, więc proszę ją, aby opowiadała mi o tatusiu. I ciocia opowiada. Ja jednak czuję, że zmyśla. Sama nie wie, o czym tu opowiadać. Zresztą, zajęta jest swoimi myślami, własnymi kłopotami. Jesienią ma urodzić dzidziusia. Jest już bardzo gruba i dlatego nie może podjąć się żadnej pracy. Na razie jest jednak spokój, na razie nie ma żadnego dzidziusia.

            Ten okres poznawania nowego i zadziwienie wspaniałą przyrodą zakończył smutny incydent. Czwartego maja umarł pan Tomaszewicz. Mam go w pamięci, bo jechał w naszym wagonie. Następnego dnia odbył się jego pogrzeb.

            Na czele pochodu, który stanowili Polacy, niesiono krzyż taki, jakie widziała mama na mijanych za Uralem cmentarzach. Była to dla mnie trzecia Niepojętość. Pierwsza, to góry Ural, druga - step, a trzecia - zamknięty w trumnie pan Tomaszewicz.

            Wszyscy płakali i śpiewali „Anioł Pański”. Bardzo mi się ta pieśń podoba. Jest smutna, a ja lubię smutne piosenki. Trumnę z panem Tomaszewiczem opuszczono do wykopanego dołu. Każdy podchodziłi sypał na nią garść piachu. Dziwny zwyczaj. Ja wolałam nie przyłączać się do tego.

            Mówiono, że jest to pierwszy Polak, który nigdy już z tej wycieczki nie powróci do kraju. We wszystkich domach rozważano, kto będzie następny.

            Ruskie baby nie poszły na pogrzeb, ale przynosiły Babci Numer Jeden chleb, żeby w ich imieniu modliła się za duszę zmarłego.

            - Mama lubi się modlić - odezwała się na to moja mamusia - więc jest to dla niej bardzo dobra posada.

Burłuk

 

            Za wsią Kiryłowka, w której mieszkałyśmy, płynęła niespokojna rzeka. Może nie zawsze zasługiwała na takie określenie, ale przecież i człowiek "choleryk" nie zawsze choleruje. Rzeka wczesną jesienią potrafiła być łagodna i płytka, ale za to wiosną! Wiosną w odbiciu skłębionych burzowych chmur bulgotało w niej tysiącem głosów.

            Środkiem pędziła jak oszalała, skręcając wirami raz w prawo, a raz w lewo. Wypełniając sobą ostre brzegi, grożąc szklistą czernią tym wszystkim, którzy odważyliby się na kąpiel. Przewalając kamienie, które jesienią spokojnie spoczywały na dnie, z jednego miejsca na drugie. Mrucząc coś głęboko, a po powierzchni wręcz złorzecząc, warcząc, pieniąc się i burłycząc.

            Burłuk była czarną rzeką. Śniegi topiąc się wlewały w nią najwspanialsze stepowe czarnoziemy. Ciężkie cząsteczki gleby osiadały systematycznie na dnie, tworząc przykry muł, lżejsze pędziły w nieznany świat.

            Rzeka stanowiła w pewnym sensie granice między wsią i stepami. Broniła stepu przed wsią, a wieś przed samotnym bezmiarem stepu. Dla dzieci była rajem, dla dorosłych utrapieniem. To właśnie dzięki niej zobaczyłam poraz pierwszy w życiu trupa. Nie mogłam pojąć, ale intuicyjnie wyczuwałam, że pojęcia: człowiek i trup, zasadniczo różnią się od siebie.

            Było to okrutne zetknięcie się z prawem przyrody, pozostawiające nieodwracalny ślad, uczące mnie zbyt wcześnie, że bardzo łatwo człowiek może stać się trupem, natomiast trup człowiekiem - nigdy.

            W kilka lat później, już w kraju, odkryłam, że człowiek tylko dlatego nie może być bezkarnie znieważany - ponieważ potrafi zareagować, natomiast trup nie ma zdolności samoobronnych. I że nie działa tutaj żadne prawo automatycznej etyki. Ten "późniejszy" trup był wynikiem nocnego mordu. Rabusie wypchali mu brzuch szmatami i gazetami. Staruszek leżał spokojnie na chodniku, ze skupionym wyrazem twarzy, cieniutkimi nogami i wysoko uniesionym brzuchem. Nikt nie potrafił nam, dzieciom, wytłumaczyć logiki tego bestialstwa.

            Wokół gromadził się tłum gapiów. Milicja spisała swoje protokoły i już nie interesowało jej ludzkie przyglądanie się. Z powodu letniego upału muchy siadały na wydatnym nosie i łaziły po nieruchomych uszach. Bardzo chciałam je odpędzić, ale bałam się narazić na śmieszność, bo i któż to przejmuje się tym, że po trupie łażą muchy?

            Pierwszy mój trup należał do rzeki Burłuk. Woda z niej nie nadawała się do picia. Trzeba było chodzić do czystego źródełka. Ciocia Wanda wpadła do mieszkania pełna przerażenia w oczach. Przyniesiona woda rozchlapywała się po czysto wyszorowanych deskach podłogi.

            - I pomyśleć, że kiedy szłam w tamtą stronę, dziewczynki biegały i śmiały się, a kiedy wracałam, to jednej - z nich już nie było.

            - Matko Boska! - krzyknęła moja mamusia i pobiegła nad rzekę.

            Utonęła w niej kilkunastoletnia dziewczynka, uczennica piątej klasy."Sama piątkowa" kiwano głowami, jakby to właśnie było najistotniejsze w tej całej stracie.

            Przyjechała na wakacje do swojej chrzestnej, ruskie dziewczynki też miały chrzestne, właśnie za te piątki. Poprzednio matka nie pozwalała jej przyjeżdżać na wieś. Bała się rzeki. Dbała o swoje jedyne dziecko, lecz tym razem na usilne prośby dziewczynki i chrzestnej oraz zapewnienia, że nie spuści jej z oczu, pozwoliła przyjechać. Był ciepły, letni dzień. A ciepły, letni dzień w Kazachstanie różni się od europejskich ciepłych dni. Piasek jest tak gorący, iż trzeba bose stopy szybko unosić do góry, a najprzyjemniej jest chodzić po zielonej, lekko wilgotnej trawie o wczesnym ranku, albo kąpać się w rzece.

            Dzieci biegały wzdłuż jej brzegów, szukając łagodnych zejść i mniej mulistego dna.

            - Tiotia, pusti kupatsia - błagała miastowa chrześniaczka.

            - Nu idi, tolko odin raz!

            I tylko jeden raz weszła do wody. Natychmiast zniknęła. Po chwili dzieci zorientowały się, że nie widzą obcej. Podniosły alarm. Poszukiwania trwały jakiś czas. Polki chciały ratować, ale Kazaszki zasłoniły topielicę murem. Nie miały zaufania. Tym bardziej, że świeża była jeszcze niechęć do "nieproszonych" przybyszów. Dwa dni temu rozdawano kartki na pół kilograma cukru. Kobiety uważały, że gdyby nie było Polaczek, przydział wynosiłby cały kilogram.

            Teraz słychać było między nimi szepty: "Nie puszczać burżujek,ubjut riebionka! Hospodi, pomiłuj nam griesznym!"

            Któraś z nich przyniosła prześcieradło i położyła na nie dziewczynkę. Zaczęły mocno huśtać i podrzucać. Może był to dobry sposób na wypompowanie wody, ale nie na pobudzenie pracy serca. Polki prosiły, tłumaczyły, że trzeba zrobić sztuczne oddychanie, bo będzie zapóźno.

            Po jakimś czasie zmęczone i przestraszone brakiem efektów baby, oddały dziecko w ręce naszych kobiet. Rozpoczęła się walka o życie. Władisława Mieczysławowna, to moja mama, zginała topielicy nóżki. W tym czasie przyjechał felczer. Zobaczył, że Polki robią sztuczne oddychanie i pochwalił je za to. Wśród Kazaszek ponownie rozległysię szepty co teraz będzie? Teraz mogą okazać się winne, że nie umiały ratować!

            Felczer nachylił się nad dziewczynką. Polkom mdlały już ręce. Nagle zorientowały się, że serce drgnęło. Przestały odczuwać zmęczenie, opanowała je ogromna radość, że przywrócą człowiekowi życie, że jednaknie było za późno.

            W kilka sekund po drgnięciu serca moja mama uczuła, iż poruszane przez nią rytmicznie nogi stały się ołowiane i nie zginają się tak, jak dotychczas. Ustąpiła miejsce zmienniczce. Nie miała siły oznajmić, że trzyma w ręku trupa.

            Zupełnie nie wiem, dlaczego pozostawiono martwą na dworze, aż do zabrania przez matkę. Pewnie tego wymagały przepisy. Następnego dnia wszystkie dzieci pobiegły raz jeszcze zobaczyć to niepojęte zjawisko.Topielica leżała obrzękła i wydęta jak balon. Nie ruszała się i w niczym nie przypominała istoty ludzkiej. Nic z niej nie emanowało. Wsysała nas swoim widokiem. I pewnie od tego wchłaniania naszego przerażenia puchła coraz bardziej.

            W kręgu panowała cisza. Coraz to któreś z dzieci przepychało się, aby lepiej zobaczyć. Pragnęły zetknąć się z tym nieodwracalnym zjawiskiem twarzą w twarz. Jakby chciały powiedzieć: "A widzisz! A widzisz!"

            Ale ona naturalnie nie mogła widzieć. Zamknięte oczy, nieruchoma klatka piersiowa i sine usta.

            "Ajaj aj aj aj ! Że też tak może być?"

            Nawet nie pamiętam tych lamentów. A przecież musiał ktoś lamentować, przecież bez tego nie mogło się obejść.

            W domu przez kilka dni o niczym innym nie mówiło się. CiociaWanda nie mogła się uspokoić.

            - I trzeba mi było na te twoje konie czekać, żeby teraz takie straszne rzeczy oglądać.

            Ciocia była szczególnie wrażliwa na oglądanie, bo miał się już wkrótce urodzić dzidziuś. Ciociny dzidziuś.

            - Jakie konie, co ty pleciesz? - dziwiła się moja mama.

            - No jak to, jakie? Chciałam w piątek iść pieszo z Ożyszek do Oszmiany, a ty mi mówisz: zaczekaj, w sobotę wcześniej wrócę ze szkoły, weźmiemy konie i pojedziemy. I pojechałyśmy, tyle, że nie w tę stronę!

            - A wiesz, że nie pamiętam.

            - Ale to, mam nadzieję, pamiętasz, że w sobotę przed świtem otoczyli cały dom.

            - Przecież lejtnant mówił, żebyście z matką uciekały, bo nie ma was na liście.

            - Dokąd było uciekać? Co też ty opowiadasz! Nie, nie mogłyśmy ciebie zostawić. Mama nie zgodziła się na to. Bała się, że nie będzie wiedziała, co z tobą zrobili. Ale, masz rację, dobry był ten lejtnant.Mówił, bierzcie sala i mąki, a tam wymienicie na wszystko, zanim zaczniecie pracować.

            - Dobry, dobry, a dlaczego nie zostawił was na dworcu, dlaczego nie odesłał do domu, skoro nie miał na liście?

            - Mówił, że w Oszmianie skontaktuje się z komandirem i nas odeśle, ale przecież wtedy była już noc, więc gdzie miał szukać komandira?

            - Et, gdyby był naprawdę taki dobry, to znalazłby wyjście z sytuacji,a tak, widzisz, przyjechałaś w Mongoly.- Ot, śmiesznie - zaczęła chichotać ciotka, za młoda była, abysię długo martwić - chłopy pozostali, a baby wsadzono do wagonówi wywieziono! A że Mongoły, to masz rację. Strach bierze. Teraz już mniej. Ale jak tylko przyjechali, patrzeć, a tu step bez konca. Tylko gdzieniegdzie tatarskie kurhany. Patrzysz, a tutaj ptak poderwał się ogromny i łopocze skrzydłami. Strasznie, ale i pięknie. Oj, jak pięknie.

            Mama popatrzyła i pokiwała głową. Wszystko było na tej jej głowie. Nie pozwoliła cioci pracować aż do rozwiązania. Sama musiała o wszystkich sprawach myśleć, to ptaków nie widziała.

            Dla mnie ciocine niepracowanie było radosnym zjawiskiem. Siedziała ze mną i bawiła się. Jakież cudowne babki potrafiła lepić z piasku. I pomyśleć, że to wszystko musiało się skończyć wraz z urodzeniem dziecka. Bała się o tego swojego dzidziusia! Najwięcej martwiła się, aby niczego się nie przestraszyć. A razu pewnego przestraszyła się bardzo. Mama i babcia pracowały przy młócce zboża. Mama młóciła z innymi Polkami, a jednocześnie była "brygadzistką". Babcia Numer Jeden gotowała dla wszystkich posiłki. Nawet nie pamiętam, z czego to gotowanie było.

            Sterty zboża stały ogromne, trzyletnie. Powodem tego marnotrawstwa było to, że kołchoźnicy nie mieli zbytu na to zboże. Fakt ten może wydawać się zaskakujący i nieprawdziwy, a jednak wojenny świat miał prawo inaczej wyglądać. Ze trzy lata temu nie było wojny? Ano, nie było...

            Brudna to była robota i nikomu nie chciało się do niej zabierać. Aż tu kazano zatrudnić Polaczki. Zabrały się do tego bez żadnych uprzedzeń. Kurz unosił się wysoko ponad stertami. Składał się nie tylko z paździerzy, ale i z tego długoletniego stania w stepie. Wdzierał sięw płuca, drapał w tchawicy, tamował oddech. Nosy podwiązywano gazą,a na głowę zakładano mokre ręczniki, które po kilkunastu minutach stawały się suche; upał dochodził do czterdziestu stopni. Widok pracujących kobiet był komiczny, a niektóre z nich przypominały Beduinów. Babcia Numer Dwa odciągała słomę deską zaprzęgniętą w dwa woły. Irka i syn sędziego (mieli po czternaście lat) prowadzili woły. Ogromnie im tego zazdrościłam. W takich sytuacjach świadomość własnej małoletności jest bardzo bolesna, a bezsilność denerwująca i poniżająca.

            Kołchoźnice patrzyły i dziwiły się pracowitości polskich paniuś. Bo chude to było i wymizerowane, a takie zajadłe do roboty.

            Któregoś dnia pracujące przy młócce kobiety odwiedziło trzech urzędników. Jeden z nich poprosił moją mamę na rozmowę w "cztery oczy". Takie zniknięcie z pola widzenia innych było podejrzane i intrygujące. Okazało się, iż z tej rozmowy wyniknęła duża korzyść. Mama dowiedziała się, że trzeba spisać oficjalną umowę na pięć procent za młócone zboże, a nie na dwa, jak to było ustalone ustnie, "bo kołchoźnicy was oszukają". Dzięki tej bezinteresownej życzliwości rosyjskiego urzędnika pracujące niezwykle ciężko kobiety otrzymały należne im wynagrodzenie.

            W starej słomie raj miały myszy. Mama czasami zbierała mniejsze i ładniejsze do słoika, żebym mogla je sobie dokładnie obejrzeć. Pamiętam,że kiedyś przyniosła śliczną, białą myszkę, którą przez czas jakiś starałam się hodować. Myszka ślizgała się łapami po szklanym słoju i nie mogła pojąć, dlaczego dotychczasowa, nie ograniczona przestrzeń, stała się raptem czymś zamkniętym, dusznym i okropnie smutnym.

            Właśnie myszy przestraszyła się ciocia. A było to w zupełnie nieprzewidzianych okończnościach. Otóż pewnego dnia władze kołchozowe zorganizowały zebranie na temat, który naszym kobietom bardzo się nie podobał, nie miały jednak prawa protestować. Ustawiono ławy, przyjechali "czynowniki" z Wołodarowki i wszystkie Polki musiały być obowiązkowo obecne. Nagle, w trakcie najpoważniejszej części zebrania, któraś z Polek wypuściła myszy. Można sobie wyobrazić, jaki podniósł się pisk! Oczywiście zebranie straciło swój "sierjoznyj" charakter, ale sprawczyni na szczęście nie została wykryta.

            Wtedy właśnie ciocia się przestraszyła. Zabobony na ten temat muszą być prawdziwe, bo Zulka, córka cioci, do dnia dzisiejszego boi się myszy·Ja natomiast, dzięki maminej ostrożności w czasie ciąży, nie bałam się myszy. Wynikającą stad odwagę wykorzystywałam w bardzo brzydki sposób. Przynoszone przez mamę stworzonka, te mniejsze rzecz jasna, brałam za ogonki i straszyłam nimi chłopców. Uczciwie przyznaję, nigdy nie sprawiało mi przyjemności krzywdzenie dziewczynek. Natomiast wprost ożywałam, kiedy udawało mi się porządnie nastraszyć któregoś z zadziornych kolegów. Los zemścił się na mnie za te czyny w niespodziewany sposób. Kiedy w kilkanaście lat później chciałam jednego z chłopców obłaskawić, wszyscy spoglądali na mnie nieufnie i wręcz przyznawali się do niewytłumaczalnego lęku, a przecież nie mogli nic wiedzieć o tamtych odległych sprawach.

            W Kiryłowce mieszkała ze swoją córką, przybyły tym samym coi my eszalonem, pani Okrasowa. Chociaż jej córka, Irka, starsza byłaode mnie o kilka lat, często się spotykałyśmy. Sądziłam nawet, że jesteśmyzaprzyjaźnione.W spokojne pory roku kąpałyśmy się w rzecei ganiały po stepie. Opiekowały się Irką wszystkie kobiety, a z czasemsama zaczęła pracować i jakoś utrzymywała się przy życiu. Zupełnieinaczej sprawa wyglądała z panią Okrasową. Pochodziła z majątku leżącego niedaleko Oszmiany. Była drobną kobietą o tak małych rękach, że aż się temu dziwiono. O niczym by to jednak nie świadczyło, gdyby nie idąca z tym w parze niezaradność. Pani Okrasowa umiała ugotować tylko jeden rodzaj posiłku: ziemniaki w „mundurkach”. Ostrożnie wstawiała garnek do ruskiego pieca i w tym momencie rozpoczynała się tragedia. Garnek przewracał się, woda wylewała, a kartofle wysypywały się w gorący popiół. Trzeba było podejmować kolejne próby, i tak aż do skutku, no, bo przecież coś trzeba było zjeść.

            Te wszystkie przeciwności losu zniechęciły ją całkowicie do życia. Brak umiejętności opiekowania się własnym dzieckiem powodował poczucie niższości i doprowadził do tego, iż postanowiła skończyć ze sobą. Włożyła nieprzemakalne kalosze, ciepły półkożuszek, na głowę beret i poszła w stronę rzeki. Nie spoglądała za siebie, bo w tamtej stronie  nie widziała już żadnego wyjścia. Postanowiła utopić się, głęboko wierząc, że tym sposobem pozbawi siebie i dziecko kłopotów związanych z jej nieudolnością i życiowym nieprzystosowaniem.

            Niestety, trafiła na zła porę roku. Burłuk łagodnie płynął po dnie swojego koryta i, jak nażarte stworzenie, wcale, ale wcale nie interesował się ewentualną zdobyczą. Wczesny ranek był chłodny. Na krótko przed świtem, po drugiej stronie rzeki, step ledwo, ledwo zarysowywał się śpiącym bezmiarem. Pani Okrasowa weszła w kaloszach do chłodnej wody. Cierpliwie brnęła przed siebie w oczekiwaniu, że za moment rzeka wciągnie ją nieodwracalnie w swój nurt i zagłuszy raz na zawsze wszelkie bezsensowne rozmyślania. Za cenę kilku nieprzyjemnych chwil powróci do łagodnej ciszy własnego domu, z którego na mocy niepojętego "prawa" została bez żadnego wyroku, bez osądzenia wyrzucona i wtłoczona do zamkniętej przestrzeni eszalonu, a potem wysadzona na jeszcze bardziej przerażającą przestrzeń obcego stepu. Zmuszona do życia na obcą miarę, z obowiązkiem odczuwania winy za nie popełnione nieprawości. Jedynym więc rozsądnym wyjściem było wyzwolić siebie od tego niezrozumiałego świata oraz ten świat od własnej nieudolności.

            Dotarła do środka rzeki, i nic. Woda sięgała powyżej kolan. Tak brnąc doszła do przeciwległego brzegu. Przed nią wyłaniał się świtem obudzony step - daleko, hen, przechodzący w szarość, z której wypełzał jak zwierz na czterech łapach. Sprawa stawała się bez wyjścia. Za rzeką wieś, w której nie znalazła i nie miała nadziei znaleźć spokojnego życia, za plecami rzeka, która nie spełniła jej oczekiwań, a przed oczyma pusty step, ogromny i milczący. Cóż może robić w takim stepie samotny człowiek, któremu nie udało się utopić? Ani się kto odezwie, ani poradzi: co dalej? Ani nawet przestraszy. Nie, step też niczego nie załatwi.

            Pozostaje jedynie droga powrotna. Może ponowna próba? Może inaczej należało się do tego zabrać...

            Mąci się skołowanej niepowodzeniem kobiecie w głowie, coraz bardziej mąci. Ociekający kożuszek i wypełnione kalosze ponownie zagłębiły się w wodę. Po dojściu do środka rzeki postanowiła chwycić się ostatniego fortelu: kucnęła i głęboko zanurzyła głowę. Zimny prąd rzeki otulił zmęczone skronie - i raptem ogarnął ją strach!

            Strach przed wduszeniem w siebie śmierci, strach przed nieodwracalnym końcem, przed wieczną ciemnością i niemożnością złapania oddechu, a wreszcie i przed karą Boską. Przedtem jakoś nie brała tego pod uwagę.

            Przybyły z zaświatów strach okazał się większy niż lęk przed życiem.To ją otrzeźwiło! Podniosła się, nabrała w płuca powietrza i dobrnęła do brzegu. Po wyjściu, nie oglądając się w stronę rzeki, gnana nie opuszczającym ją niepokojem, poszła w kierunku naszego domu. Ponieważ w kołchozowych obyczajach nie było przyjęte zamykanie drzwi na zasuwy - weszła bez pukania.

            W izbie, wiodącej z sieni, na ławie przy piecu spała babcia. Na piecu spałyśmy my: mama, ciocia i ja. Obudziły mnie monotonne szepty. Jakaś opowieść przeplatała się ze słowami modlitwy za dusze zmarłych, którą ktoś szeptał razem z babcią. Trochę rozbudzona, trochę śpiąca, zaczęłam ciekawie natężać słuch. Dokładne zrozumienie relacji nie było takie łatwe, ponieważ obok głęboko oddychała mama, a ciocia co jakiś czas postękiwała, nie mogąc swobodnie obracać swojego zaokrąglonego ciała. Po cichym i chrapliwym głosie nie mogłam rozpoznać, kto do nas, tak o świcie, przyszedł. W pierwszym momencie sądziłam, że to babcia, nie mogąc spać, rozmawia sobie z Panem Bogiem. Lecz udzielane odpowiedzi rozwiały moje wątpliwości. To nie mógł być Pan Bóg. On nigdy nic babci nie opowiadał. Co prawda babcia twierdziła, że Trójca Święta kontaktuje się bezpośrednio z ludzką duszą, ale nie miałam na ten temat własnego zdania, tym bardziej, że nie potrafiłam dostrzec u babci duszy, z całą pewnością kochała nas wszystkich na swój własny sposób, czego ja oczywiście nie umiałam docenić. No więc nie z Bogiem tym razem rozmawia, stwierdziłam ostatecznie.

            Świt intensywniał i przełamywał szarówkę w naszej chałupie. Wciekał różnymi szparami, nie dając się odepchnąć nawet zamkniętym oczom. Wdarł się również do wnęk na piecu a ja dzięki niemu miałam szansę dostrzec wolne miejsca, którymi ewentualnie mogłabym ominąć mamę i ciocię. Koniecznie chciałam zobaczyć i rozpoznać naszego gościa. Tym bardziej,·że dotarły do mnie fragmenty zdań mówiących coś o rzece, która nie tak dawno zatrwożyła nas zatopieniem przyjezdnej dziewczynki. Wygramo1iłam się na brzeg ruskiej pieczki i zobaczyłam, że przed babciną ławą klęczy pani Okrasowa, ociekająca wodą w kaloszach i berecie. I bezbarwnym głosem opowiada o nie dokonanych planach, a babcia żegna się i namawia ją do modlitwy. Przybyła raz modli się, a raz usprawiedliwia z nie spełnionej śmierci. W dalszym ciągu nie wie, co ma ze sobą zrobić.

            - Gdyby nie zimna woda, byłoby po wszystkim - przekonuje.

            - Nie zimna woda, a Bóg ustrzegł, to i los sprawi, że lepiej będzie – uspokajała pobożna powiernica.

            Wiele lat później przekonałam się, że życie dokonuje w nas o wiele większych zmian niż śmierć. Pani Okrasowa powróciła szczęśliwie do kraju razem ze swoją córką. Podjęła pracę zarobkową i bardzo intensywnie udzielała się społecznie. Wykazywała o wiele większą aktywność życiową niż młoda Irena.

            Wczesnym rankiem, poruszona zasłyszaną rozmową, pobiegłam nad rzekę. Płynęła spokojnie i leniwie. Nie, w takiej rzece nie sposób było się utopić. Chyba że wiosną, kiedy spłyną stepowe śniegi do jej koryta i kiedy burzowe chmury zajrzą w głąb spienionych fal. Wtedy widoczna jest cała wściekłość wody, gotowej wchłonąć w siebie każdy napotkany przedmiot. Właściwie cieszyłam się, że Okrasowej nie udało się utopić. Za kilka godzin przedstawiałaby okropny widok. Taki, o jakim się nieszybko zapomina.

            Rozmyślałabym o tym wszystkim jeszcze długo, gdyby nie radosna wiadomość. Przyszła nareszcie kartka od tatusia. Nie wszystkie dochodziły do nas, więc i radość rzadka.

            Tatuś pisał z Czerwonego Dworu. Kiedy dziedziczkę rozkułaczyli, pracował tam jako kierowca. Kartka pachniała tatusiem i ciągle prosiłam mamę, aby mi ją odczytywała. Była pisana przede wszystkim do niej, ale przecież to tak samo, jakby do mnie.

            „Najdroższa Moja!

            W dniu Twoich imienin życzę Ci zdrowia i spełnienia się wszystkich marzeń. Mój smutek, z powodu Waszej nieobecności, doszedł do punktu kulminacyjnego, nie wiem, czy dłużej potrafię egzystować bez Ciebie i swego najdroższego dziecka. Chwytam się ostatniej deski ratunku zacząłem starania, by zezwolono mi jechać do Was. Jeżeli to będzie niemożliwe, wówczas zrealizuję inne, podyktowane rozpaczą plany.

            U nas na Litwie polepszyło się znacznie z racji nowego rządu ZSRR. My, czarnoraboczy naród, chętnie witaliśmy Krasną Armię, tasama radość spotkała Warszawę i inne miasta”.

            Mój tatuś był bardzo mądry i dobrze wiedział, jak należy „zaadresować” kartkę, aby z całą pewnością dotarła do nas. Dumna byłam również z tego, że tatuś pisał o mnie ,,moje najdroższe dziecko" i to mi już wystarczyło za wszystkie inne wiadomości. Wierzyłam w niego tak mocno, iż dzięki temu czułam się nawet silniejsza od mamy. I gdyby jej cokolwiek zagrażało, na pewno potrafiłabym temu zapobiec.

            List pozwolił mi zapomnieć o ostatnich przeżyciach związanych z niesfornym Burłukiem.

Rozstanie

            Syberyjski step latem jest falującym morzem, tyle że o horyzoncie bardziej rozległym, bardziej nieosiągalnym. Ale step zimą! Zimą step jest martwą pustynią. To wcale nie jest smutne. To jest po prostu potężne bezmiarem śniegu i ciszą wszechwładnego mrozu.

            Mróz ścina wszystko: śnieg, ogromne, przymglone baśniowo słońce  i ścina powietrze. Tylko zimą na stepie, w sześćdziesięciostopniowym mrozie można zrozumieć, co to jest nieruchome powietrze.

            W takie dnie idący człowiek czuje, jak przecina powietrze przezroczyste i sztywne od mrozu. Jak rozstępuje się ono bez oporu i natychmiast zamyka za naszymi plecami.

            Step zimą jest jednym z najpiękniejszych zjawisk na naszej ziemi. Jest plastycznie czysty: w formie, barwie i treści. W pogodny dzień stanowi trzy płaszczyzny: płaszczyznę śniegu, błękitnego, zatrzymanego powietrza i kulistą płaszczyznę słońca, która chyląc się ku zachodowi, stopniowo przechodzi z prawie m1ecznego oranżu w sztywną, jasną czerwień. Dając niebu przed całkowitym zniknięciem, krwawiące rozlewiska. Jakby słońce przed opuszczeniem zami1kłej krainy dostało krwotoku.

            Jest jeszcze inny step. Step burianu! Step, który z milczącego przyćmienia zrywa się raptem, jakby zapomniał o czymś bardzo ważnym: jest jednak już za późno! Ale w sam raz na okazanie wściekłości. W sam raz na okazanie bezsilnej zemsty za to zapomnienie.

            Zapomnienie - za zapomnienie się. Na śmierć wszystkiego, co nadrodze stanie! Na wyrównanie rachunku niepowodzenia... Wtedy są ponownie trzy płaszczyzny: skotłowane niebo, skotłowana bielą ziemia i skotłowane ziemio-niebem powietrze. Człowiek się nie liczy. Nie może liczyć się jego mała figurka, która nie potrafi stawić oporu. Jego intelekt nie wystarczy, żeby przebrnąć przez rozhisteryzowany step. Musi albo wycofać się, albo zniknąć z płaszczyzny pod śniegiem, bo po powierzchni toczy się stepowa sprawa. Nie na miarę ludzkiego rozumu. Potem nawet nie znajdziesz takiego śmiałka. Wyszedł w step? No to żegnaj, bratku! Bo i skąd wiadomo, pod którym kurhanem należy ciebie szukać?

            Po takim burianie przystepowe chaty zasypane są równo z dachem. Jest ciepło i cicho, i bardzo wspaniale. Aby jednak było ciepło, trzeba zakradać się po chrust do lasu w tajemnicy przed leśniczym. Wyprawy te często kończyły się poważnymi stratami. Leśniczy był przyzwoitym człowiekiem i nie składał meldunków na zesłańców. Musiał jednak czymś odstraszać od kradzieży, zabierał więc łup i narzędzia. Raz zabrał piłę, przy innym znów spotkaniu sanki. Kołchoźnicy mieli prawo wyrębu określonej liczby drzew na opał. Takie zezwolenie otrzymały wreszcie Polki i tym sposobem zlikwidowano nieuniknione kradzieże.Do legalnego wyrębu został wyznaczony dzień. Pech chciał, że właśnie tego dnia termometr wskazywał minus 60°C. O rezygnacji z jednego metra drewna nie mogło być mowy, stanowiło ono poważną porcję opału. Przy każdym stąpnięciu śnieg skrzypiał przeciągle. Momentami wydawało się, że piszczy metalicznym dźwiękiem.

            Baby rąbały postękując, ślizgając się w miejscach bardziej wydeptanych. Każda skrzętnie znosiła zdobycz na własną kupkę, utykając ściśle, aby się na ten jeden jedyny metr jak najwięcej zmieściło. Nie należało jednak zbytnio spieszyć się, ponieważ spocona twarz, czy też ręce, miały skłonność do szybkiego przemarzania.

            Zdobycz warta była zwierzęcego zmęczenia, przemrożenia, świszczącej zadyszki. Dawała bowiem gwarancję spokojnego przetrwania okresu wielkich mrozów.

            W chacie zimą mieszkają ludzie i zwierzęta. Patrzysz rano przez okno, a tutaj step się do szyb przylepił i niczego nie widać. Ale co tam! Kiziaki w ogromnym piecu skwierczą, kozy meczą porannym głodem. Ale nie natrętnym, raczej takim znudzonym: - Coś by się zjadło, no nie, Władisława Mieczysławowna. Władisława Mieczysławowna, to moja mama. Tak nazywają ją ludzie z Urzędu i sąsiedzi.

            Zupełnie nie pojmuję, co też zwierzęta w niej widziały? Przecież byłam ja i ciocia, i babcia, i wreszcie urodzona już przez ciocię dziewczynka, która majtała kiełbaskowatymi nogami, a ciocia całowała ją w pupę - też coś!

            Z nami mieszkała Babcia Nmer Jeden. Bo Babcia Numer Dwa zakotwiczyła się osobno. U jakiegoś egzotycznego smo1arza. Skąd na stepie smolarz? A bo ja wiem! Może nie był smo1arzem,  może byłtylko bradiagą; zresztą zniknął po jakimś czasie.

            To była wyraźnie Moja Babcia. Nie łajała mnie, może dlatego, że nie była narażona na moją stałą obecność. Natomiast Babci Numer Jeden stale plątałam się pod rękami. "Skaranie Boskie" wykrzykiwała. Nie to jednak było najgorsze. Najgorszy był mój sposób bycia: "Niegwiżdż, ty czorcie, jeszcze diabła wygwiżdżesz!"

            Przestawałam więc poświstywać przez szczerbiące się moją dorosłością zęby i zabierałam do konkretnej pracy. Mówiąc szczerze, na równi bałam się babci, jak i tego nieznajomego diabła. "Konkretną pracą" natomiast był dom i podwórko - byle w ciągłym ruchu. Jeżeli za ciepło - wtedy do śniegu, na podwórko. Tam zmarznę - no więc pędem do domu. Byle w sieni dokładnie omieść wojłoki ze śniegu. Była to zresztą świetna zabawa: wienikiem z brzozowych gałęzi biło się po nogach, po połach palta, po ośnieżonych ramionach. Te zabawy kończyły się w wiadomy sposób: katarem.

            - Czy ty wreszcie przestaniesz, zaraza jedna, siorbać nosem?

            Oczywiście, to znowu Babcia Numer Jeden. Aż trudno uwierzyć, że ileś tam lat później dyskutowałyśmy przyjaźnie ze sobą na temat materialistycznego poglądu na świat. Przyznawała mi:

            - Może i dużo jest w tym prawdy, ale już jestem za stara, żeby się zmienić.

            O ileż była, w tych dyskusjach, bardziej tolerancyjna ode mnie, małego brzdąca, który na jej usilne nauki pacierza odpowiedział: „Dość tych bzdur”. Być może, zresztą, nie miała talentu do nauczania o Bogu. Natomiast bardzo dobrze przyswoiłam sobie jej późniejsze wskazania: „Mężowi trzeba gotować smaczne obiady. Rób jemu zawijane zrazy: ogóreczek, słoninka, grzybek i kawałeczek razowego chleba kładzie siędo środka. A mięso trzeba najprzód dobrze utłuc”.

            Ale to wszystko było bardzo, bardzo potem. Na razie była chata na skraju kołchozu. I zwierzęta razem – „żywioła”, jak mówiła babcia w kuchni na okres zimy. Bo latem mieszkały w sieni. Do sieni wchodziło się z podwórka, a potem do kuchni. Z kuchni do pokoju. Pokój nie stanowił żadnej istotnej treści w moim życiu. Kuchnia duża, z rozłożystym piecem, była najlepszym miejscem do wszystkiego. Zresztą mieszkały tam przecież zwierzęta: kotka z kociętami i dwie kozy: Kizia i Mizia. Mizia była córką Kizi, ale o wiele głupszą i okropnie zazdrosną. Oczywiście zazdrosną o moją mamę. W tym miejscu, ponownie zastanawiam się, co też one widziały w tej Władisławie Mieczysławownie? Nikogo tak nie respektowały, jak ją.

            Kiedyś, jeszcze jesienią, kiedy Mizia dostała małe i wyłupiaste różki, a córka cioci zaczęła szwendać się na pulchnych, przykoślawych nogach i włazić wszędzie tam, gdzie nikt jej nie potrzebował, zdarzył się przypadek, który rzucił mi nowe światło na duszę zwierząt. W owym czasie nie rozróżniałam kto ma duszę, a kto jej nie ma. Było to wyrazem moich okropnych zadatków na przyszłość i utwierdzało Babcię Numer Jeden, że to nie ja będę w jej życiu Wnuczką Numer Jeden.

            Chcę wyjaśnić, że nie chodziło tutaj o moje abstrakcyjne poglądy dotyczące duszy, te, ostatecznie, można było łatwo ukryć na jej dnie, ale o wiele poważniejsze sprawy. Otóż babcia każdego wieczoru uparcie nauczała mnie pacierza. Pacierz na obczyźnie miał wielorakie znaczenie: chronił nie tylko od zgubnych skutków grzechu, ale i od wynarodowienia; stąd cała wynikła heca była tematem powszechnego potępienia. A było to tak.

            Modły wieczorne zaczynały się od „Ojcze nasz...” Analizowałam treść poszczególnych wersów i w którymś momencie sformułowanie: „Bądź wola Twoja...” wydało mi się podejrzane. Rozmyślałam: czyja tu jeszcze ma być wola? Czy nie wystarczy, że podlegam boleśnie woli Babci Numer Jeden i Władisławie Mieczysławownie? Wynik tych rozważan był szokujący dla dorosłych. To właśnie wtedy powiedziałam:

            - Dość tych bzdur, babciu!

            Tym powiedzeniem definitywnie zerwałam jakąkolwiek nić porozumienia miedzy mną i babcią.

            Zaczęłam jednak opowiadać o zwierzętach. Otóż jesienią, a jesienie na stepie są bardzo krótkie, jest trochę zaschłej trawy, trochę szarych wieczorów, a potem nagle śnieg. Duży, puszysty i nieodwracalny.

            Dzień, który wspominam, był ciepły i ziemia zachęcała do siadania. Ciepło jesieni ma zawsze w sobie coś sennego i zachęcającego do odpoczynku. Toteż skłoniło moją mamę do niego. Usiadła, a wtedy natychmiast przydreptała na kulfonikach ciocina dziewczynka i zaczęła tulić się i szczebiotać, jakby swojej mamy nie miała.

            Władisława Mieczysławowna przygarnęła ją jedną ręką, bo pod pachą drugiej miała już Mizię. Mizia zawierciła się niespokojnie. Wysunęła łeb i popatrzyła na konkurentkę, po czym jak nie grzmotnie rywalkę swoimi małymi różkami! To dopiero była heca: krzyk i płacz, i pełno śmiechu. Mnie nawet to odpowiadało: bo i po co przeszkadzała mojej mamie w odpoczynku?

            Teraz, zimą, kiedy step przylgnął do szklanych okien, wszystko dzieje się na tych samych zasadach: zwierzęta kierują wzrok tylko na mamę. Tylko od niej oczekują pokarmu, albo odrobiny rozrywki rozpraszającej nudę obcowania z ludźmi w jednym pomieszczeniu. Właściwie nie rozumiem, dlaczego się nudzą? Przecież w kuchni stale dziejesię coś ciekawego. Na przykład taka Kizia, skąd ona wie, że nie należy załatwiać się na podłogę? Jeżeli musi zrobić kupę albo siusiu, wtedy kuca i cierpliwie czeka. Jeżeli czekanie jest zbyt długie, alarmuje żałosnym meczeniem. Wtedy wszyscy już wiedzą, że Kizia kuca, chwyta się blaszane pudełko i podstawia pod ogon, a Kizia wie, że teraz już można.

            Mizia próbuje tych sztuczek, ale nie zawsze z powodzeniem. PrzyMizi trzeba być bardzo szybkim, gdyż ona krótko kuca.

            Lubię step po burianie. Wtedy wszystko jest zasypane i trzeba rozpoczynać odkopywanie. Z tej to przyczyny drzwi w stepowych chatach przeważnie otwierają się do wewnątrz. W innym przypadku nie dałoby się wyjść, aż do roztopów. No więc, idziemy wszyscy do sieni i ostrożnie otwieramy. Przed nami biała, lekko prześwitująca ściana. Powietrze stoi. Po odkopaniu się można pozwolić sobie na kontakt ze światem: iść do pracy, bawić się na dworze, po myśleć o zaopatrzeniu. Niemówię o wodzie, bo ta nie stanowiła problemu. Brało się śnieg i topiło.W garnuszku na zupę, w czajniku na herbatę, a w kociołku na kąpiel czy pranie. Właściwa kąpiel odbywała się w bani. Kołchozowa wieś miała kilka takich domków, wykopanych częściowo w ziemi, ziemianek, w których były urządzone banie. Bo bania to całe urządzenie. Musi być tam wielki piec, duże kamienie, brzozowe miotły, tzw. wieniki, czy też pojedyńcze rózgi, oraz drewniane półki do leżenia. No i cebry na wodę. Rozpalano piec, nabierano do cebrów wodę albo śnieg do stopienia, rozgrzewano okrągłe kamienie. Po rozebraniu się do naga, właziło się na drewnianą półkę - lejąc uprzednio wodę na rozgrzane kamienie. Po naparowaniu się - z zalanych głazów unosiły się kłęby białej pary – i po biciu brzozowymi rózgami, trzeba było koniecznie oblać się zimną wodą. Zimą był to ledwie stopiony śnieg, a więc lodowato chłodny. Byli również zwolennicy wybiegania na dwór i szybkiego nacierania się śniegiem.

            Dla mnie kąpiel w bani stanowiła prawdziwa kaźnię. Nie mogłam znieść nadmiaru pary.Wczasie kąpieli musiałam kilka razy podchodzić do szpary w drzwiach, aby pociągnąć nosem prawdziwe powietrze.

            Po takiej kąpieli ciało było rozparzone i żadną miarą nie dawało się wytrzeć. Pozostawało rozmiękczone i oślizgło-wilgotne. A na nie trzeba było naciągnąć wełniane, z owczej wełny, rajtuzy. Były to wąskie, z długimi nogawkami majtki, tyle że bez stóp. Na ciało nie chciały wchodzić a w wilgotność skóry wpijaly·się sterczące włoski i czułam, jak mi wrastają w ciało, jak przy każdym poruszeniu się wiercą coraz szersze dziury. Łzy stawały mi w oczach, ale nie było na to żadnej rady - ciepłe ubieranie się było sprawą bezdyskusyjną·

            W owym czasie zjawiał się u nas bardzo dziwny Polak. Przychodził, żeby pojeść i wypalić gorącym żelazkiem, wesoło trzeszczące przy tej operacji, wszy. Chodził w cienkiej kurteczce, w czymś szmacianym na głowie - i z tego względu była to jedyna istota, której zazdrościłam. Przysięgałam sobie w duchu, że kiedy urosnę, nie będę ubierała sięw żadne wełniane rzeczy.

            Rozmyślaniem o czekającej mnie bani przerwałam otwieranie zasypanych drzwi. Czymże była zwyczajna, prymitywna chata, w porównaniu z tym otwierającym się na szeroki świat pałacem? Odgarnianie śniegu stanowiło uciążliwą pracę, ale dawało wspaniałe efekty: tworzyła się bowiem po obu stronach drzwi jednolita, biała ściana korytarza. Przy samym domu była ona wysoka, a czym bliżej drogi, tym niższa i bez stromej zaspy. Zjawisko to można wytłumaczyć logiczną reakcją stepu, kiedy na swej drodze napotykał zamiast bezbronnej, ludzkiej postaci sztywną chatę, potęgował swoją wściekłość i na przeszkodę nagarniał ogromne zwały śniegu. Dzięki temu w chacie było ciepło, tyle że korytarz trzeba było stale przeczyszczać. Ściany korytarza dostarczały nie kończących się tematów do zabaw. Można było wykopywać w nich chatki, a nawet obszerne pałace z dużymi korytarzami. Śnieg dawał się plastycznie formować, byle mróz  nie zelżał, bo wtedy osiadał i stawał się na nic.

            Tym zabawom towarzyszyło kilkoro dzieci, nie zawsze te same. Jedynie Kola był niezmienny. Zaledwie słońce wytaczało się nad horyzontem stepu, a już słyszało się jego nawoływanie. Uparte i niczym niewytłumaczalne. Wołał mnie po imieniu dotąd, aż byłam gotowa do wyjścia na dwór.

            Czasami myślę, że już w nocy nie spał, a czekał świtu, żeby wyjść i nawoływać. W porannej pustce głos jego rozlegał się przeciągle, jak nawoływanie zwierzęcia, które dokładnie nie wie, przez kogo zostanie usłyszane.

            Dorośli śmiali się, ale dzieci nie. Nie widziały niczego nadzwyczajnego w tym, że Kola chce bawić się tylko ze mną. No więc, był zawsze latem i zimą, i wiosną.

            Przeważnie ja wymyślałam zabawy, bo wtedy miałam jeszcze dużo czasu na myślenie. Jedną z ulubionych zabaw było skakanie z dachu wtedy, kiedy śnieg był stosunkowo płytki i skok stanowił przynajmniej minimalne zagrożenie.

            Opracowałam metody skakania. Instruowałam, jak należy ułożyć język za zębami, żeby w czasie skoku nie ugryźć się. Inne kontuzje przy tej zabawie nie wchodziły w rachubę. Pamiętam, że z niektórymi kolegami miałam poważne kłopoty. Bali się i nie chcieli skakać, a strach przecież był najbardziej podniecającą sprawą w całym przedsięwzięciu. Zasada była prosta - jeżeli wlazłeś na dach, musisz skoczyć. Inna droga była zakazana. Bardziej opornych spychaliśmy z dachu. Było to może okrutne, ale na drugi dzień przychodzili ponownie i ponownie pragnęli przeżyć momenty strachu albo oczekiwali na nowe moje pomysły. I kiedy wyjeżdżałyśmy z kołchozu, matki mówiły do Władisławy Mieczysławowny:

            - Jaka szkoda, że wyjeżdżacie. Byłyśmy bardzo spokojne zostawiając dzieci pod opieką waszej córeczki. Ona umiała je zainteresować i spokojnie szłyśmy do pracy.

            Czasami, nie ukrywam, bardzo te dzieci mnie denerwowały. A największy zawód sprawiły latem. Wybudowaliśmy na stepie wspaniałą ziemiankę. Z prawdziwym dachem i schodami w głąb ziemi. Dach nie miał najmocniejszej konstrukcji, i należało stale go strzec przed ciągnącymi na stepowe pastwisko krowami. Wieczorem sprawa była prosta, ale rano? Krowy pędzono o świcie, kiedy jeszcze spaliśmy w swoich domach. Ustaliłam, że należy nocować w ziemiance i pełnić wartę. Zgłosiło się kilka osób i po złożeniu prawdziwej przysięgi miały zjawić się po zachodzie słońca.

            Moja mama do tej sprawy ustosunkowała się bardzo rzeczowo. Przygotowała mi dużo kanapek. Każda była zawinięta w osobny papierek. Było ich, jak na moje potrzeby, stanowczo za dużo, ale dzięki temu czułam się jak na wielkiej wyprawie, która nie wiadomo kiedy się zakończy. Kanapki były pyszne, a to ze względu na dodatek tak zwanych nikolskich ogórków. Nikolsk był oddalony od Kiryłowki o osiem kilometrów. Od czasu do czasu któraś z Polek chodziła tam po ogórki. Słynęły one ze swojej dorodności i smaku. Uprawiały je polskie rodziny, które zamieszkiwały prawie cały Nikolsk. Nie dochodziło jednak do bliższych kontaktów z przybyszkami wojennego okresu. Nikolscy mieszkańcy chcieli mieć spokój. Wieś tę zamieszkiwali od tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku po przesiedleniu z ukraińskich terenów, leżących przy granicy Polski. Nie byli więc zesłańcami, a jedynie przesiedleńcami. Nie chcieli mieć z nami nic wspólnego.

            Rodziny te miały swój własny system funkcjonowania, dający im poczucie bezpieczeństwa. Na przykład istniał zakaz organizowania „niezatwierdzonych” zebrań w prywatnych domach, naruszanie tego zakazu groziło konsekwencjami, wobec tego msza niedzielna odbywała się każdorazowo w innym domu. W ten oto sposób musiano przymknąć oczy na uparty obyczaj, no bo przecież trudno jest karać całą wieś. Natomiast mieszkańcy Nikolska starali się w innych sprawach być sumiennymi i spokojnymi obywatelami. Do pamieszczykow przybyłych eszalonem ustosunkowali się z rezerwą.

            No więc z całym kanapkowym ekwipunkiem poszłam wieczorem do ziemianki. Sprawdziłam, czy wszystko wewnątrz jest w porządku, i rozpoczęłam wartę u wylotu otworu stanowiącego wejście. Czekałam na pozostałych członków ekipy.

            Niestety, Władisława Mieczysławowna była jedyną w okolicy, która rozumiała istotę sprawy. Inne mamy nie pozwoliły swoim dzieciom na nocne wyjście z domu.

            Stałam w ciemności okalającego stepu i jadłam swoje kanapki. Początkowo wcale nie byłam zaniepokojona. Dotychczasowe pomysły przebiegały zgodnie z planami. Co prawda nie spodziewałam się, że przyjdą wszyscy, ale przynajmniej niektórzy.

            Po jakimś czasie ciemność stała się absolutna, a nikt do mnie się nie przyłączył. Jadłam więc kanapki, ponieważ czynność ta dawała mi poczucie rzeczywistości. Poczucie pewności, że cała sprawa została przez świat dorosłych zaakceptowana i nie powinno być powodu do lęku. Zresztą nie odczuwałam lęku, a jedynie pustkę. Postanowiłam samotnie wytrwać do samego końca, czyli do świtu, i bronić naszego obiektu przed krowami.

            Niestety, jakoś nie miałam w życiu okazji poddać się ostatecznej próbie. Zawsze coś musiało popsuć nastrój, musiało podważyć celowość podjętego zadania. Wiele lat później, po maturze, planowałam z kolegami wyprawę do podziemi diabła Boruty. Wszystko było przygotowane:liny i latarnie górnicze, tyle że chłopcy stchórzyli. Raptem stracili poczucie celu i sensu całej wyprawy. Orzekli, że to się nie opłaca.

            Teraz podobnie działo się ze mną. Zjadłam ostatnią kanapkę i poczułam całą bezsensowność sytuacji. Po co stać tutaj samej całą noc, skoro nikt nie będzie w tym uczestniczył? Po co odganiać kołchozowe krowy, skoro i tak sama nie dam rady? „No dobrze – pomyślałam sobie - co jednak powie na to Władisława Mieczysławowna? Przecież będzie ze mnie kpiła? Okaże się również, żewszystkie kanapki były robione na próżno. Nie, ja jej tego świństwa nie mogę zrobić”.

            Stałam więc jak kiwający się słup, który nie wiadomo z jakiej przyczyny się kiwa. Spać chciało mi się okropnie. Okropnie! Popatrzyłam w ciemny bezmiar stepu i zrozumiałam, że absolutnie, żadną siłą nie wytrzymam. Powróciłam do domu.

            Mama na wiadomość o tym, że nikt nie przybył, powstrzymała się od komentarzy. Byłam jej bardzo wdzięczna. Znaczyło to, iż wszystko była w stanie pojąć. Na ten temat nigdy ze sobą nie rozmawiałyśmy.Nie miałam więc poczucia klęski, a raczej zwycięstwa nad pozostałymi. Nawet nad tym Kolą, który tak bardzo nie mógł beze mnie wytrzymać, a zostawił mnie na pastwę, nie bardzo wiedziałam na jaką „pastwę”, ale czułam, że tak właśnie należało pretensją określić. To wszystko było 1atem. Teraz jest zima. Od czasu do czasu chodziłam do kołchozowego przedszkola. Wcale tego nie pragnęłam i bardzo ucieszyłam się, kiedy przypadek pomógł mi częściej pozostawać w domu. Otóż w czasie jednej wędrówki do „dietsadu” zaczął dmuchać wiatr. Taki sobie, wcale nie burian, ale jak na mnie dosyć silny. Na głowie miałam czapeczkę z pomponikiem i dzięki temu pomponikowi wszystko zakończyło się pozytywnie. A było to tak. Idąc drogą ciągle zawiewaną śniegiem, straciłam orientację, gdzie kończy się droga, a zaczyna się rów. Zeszłam niepostrzeżenie z pobocza i utkwiłamw zaspie. Śnieg zasypywał mnie stopniowo i przypadkowy przechodzień zauważył jedynie sterczący pomponik nad podejrzanym kurhanem. Wyciągnął więc go wraz ze mną, otrzepał i odprowadził do domu. Dzisiaj wspomnienie tego faktu napawa mnie grozą. Ale wtedy był on bez znaczenia. Śnieg w rowie dawał przytulne schronienie. Senność poranka otumaniała i żadnej w tym nie było grozy. Do przedszkola powróciłam wiosną, ale nie staram się o tym pamiętać. Takie dnie należały do bezbarwnego świata.

            Oto właśnie spłynęła wiosna. Na to zjawisko nie można było znaleźć innego określenia. Spływała swoim wiosennym wiatrem, słońcem pełnym rozedrganych promieni i wodą szemrzącą po kamieniach, kamuszkach i kamuszeczkach.

            Korytarze wokół domu zniknęły. Okna przestały być oblepione zimowym stepem. Potoki rwały i nagle, z dnia na dzień przeobrażały się w nie naznaczone na mapach rzeki, aby za parę dni zniknąć. Zostawić ziemię nasyconą wilgocią i zdolną przyjąć każde napotkane ziarno.

            Jeszcze ziemia skrywała skarby. Jeszcze strumienie pochłaniały na własność resztki śniegu, a już wychodziły na słonce czerwone żuki, zwane przez nas krasnoarmiejcami. Na wyłaniającej się ziemi można było dostrzec coś, co stanowiło największy skarb wiosny – kolorowe kamienie, szkiełka i wilgotne błyskotki, nie wiadomo skąd naniesione pod próg chałupy. Kamuszki czerwone, zielone, niebieskie! Szkiełka wytoczone przez pędzącą wodę! Wspaniałe, bajkowe skarby. Przecież jesienią szara, piaszczysta droga niczego takiego nie kryła w sobie...

            Zbierałam te drobiny jak największe znaleziska i pewna byłam, że mają czarodziejską moc. Moc na całe ludzkie życie. W nich była zaklęta tajemnica prawdy, gwarancja szczęścia i powrotu do Polski, i powrotu do tatusia, który w listach swoich pisał, że najważniejsze bajki zaczarowane są w przydrożnych kamieniach. Wiele, wiele lat później dowiedziałam się, ze bajki o kamieniach wiązały się na Litwie, mojej ojczyźnie, z bardzo starymi legendami, mającymi dalekie źródło. Niewykluczone, że sięgające wierzeń Bałtów. Być może pochodzące tylko z terenu Auksztoty (Wileńszczyzny), z której to wykiełkował mój przodek - kunigas, opiekun plemienia i jego świętości. Do których - kto wie - mogły należeć również kamienie?

            Potoki rwały, śnieg znikał w jeszcze szybszym tempie, niż zjawiał się jesienią. Małe strumyki łączyły się w większe i spływały gdzieś przed siebie, w step. Wsiąkając po drodze, wyparowując. Już po dwóch tygodniach nie było śladu ani śniegu, ani strumyków. i piękne, mokre i kolorowe kamyczki i szkiełka zaczęły nabierać zmurszałego, brudnego koloru. Zostały pozbawione wszelkich czarów, wszelkiej wszechwładnej mocy. Schowały się w ziemię, przydeptane ludzkimi nogami. Step zszarzał. To wcale nie oznaczało, że przestał być wielki, że przestałbyć wszechwładny. Po prostu stał się inny.

            Wczasie tych dni wiosennych zdarzyło się coś, co niespodziewanie wstrząsnęło mną bardzo. Wyjechał Kola. Wyjechał daleko, nawet nie wiem gdzie. Mnie o takich zasadniczych sprawach nie informowano.Uważano, że dziecku jest obojętne, co dorośli w sprawie swojego życia postanawiają.

            Kiedy się głębiej zastanowię, to dochodzę do wniosku, że to wcale nie musiało być daleko. Przecież nie przeprowadzaliby się drabiniastym wozem, lecz kołchozowym samochodem. Stałam w pobliżu i patrzyłam, jak na wóz ładowane są rozmaite graty. Tłumoczki, paczki i klatki, i pudła, żelazne łóżka i zawinięte w serwety ikony.

            Ikony były w większości domów. Miały swój własny kąt. Przednimi paliły się świece, a czasami stały szkatuły z rodzinną biżuterią, aby jej rozliczne Matki Boskie pilnowały. W trudnych chwilach życia domownicy kłaniali się przed ikonami i żegnali szerokim, zamaszystym gestem. Taki sposób żegnania się bardzo mnie przekonywał. Wydawał mi się dostojnym gestem podkreślającym ludzką wiarę w nieodwracalność losów.Poza ikonami były jeszcze inne, bardziej niepojęte i nadziemskie zjawiska. Jedno z nich nazywało się Damowoj. Damowoj żył w każdej rodzinie, ale chyba bardziej związany był z domem niż z gospodarzami. Nie lubił przeprowadzek. Ludzie natomiast nie lubili zmiany Damowogo, bowiem każdy z nich miał swoje własne narowy. Jeden przewracał stojące na ławie wiadra z wodą, inny zdmuchiwał palące się kopciłki. A wszystko to, ot tak sobie, bez specjalnej przyczyny.

            Zdmuchnięcie kopciłki uważane było za zły znak. Kopciłka jest najprostszym do skonstruowania źródłem światła. Wycina się z ziemniaka krążek, wydrąża w nim dziurę na knot. Do szklanej butelki wlewa się łój. Zapala - i już! Płonie wesoły, ciepły ogieniek. Daje tyle światła, ile trzeba. Nawet czytać można przy nim.

            No więc Damowoj często zdmuchiwał takie światełka. Albo nagle w nocy spychał z ławy kubeł z wodą. Potrafił również przesuwać z miejsca na miejsce różne przedmioty. Nic więc dziwnego, że ludzie woleli mieć do czynienia ze swoim własnym, dobrze znanym psotnikiem, niż z cudzym.

            Nasz, na przykład, wcale tak często nie rozrabiał, raz jeden zwalił wiadro pełne wody - i na tym zakończył aktywność. Może jemu nie odpowiadały nasze święte obrazki, może źle znosił brak ikonowego kącika i wyniósł się? Myśmy nie nadużywały obrazków. Najważniejsza była Ostrobramska. Żyło się Jej spokojnie, nikt za często nie wołał o pomoc. Babcia Numer Jeden na mój widok często wzywała szatana, ale żeby z byle powodu Ostrobramską dręczyć - to nie.

            Bardzo mnie oburzało, kiedy miejscowe kobiety z każdym drobiazgiem zwracały się do ikonowego kącika. Pamiętam, mieszkałyśmy kiedyś u takiej babuszki, która nocą przed siadaniem na nocnik kłaniała się przed świętymi i trzy razy żegnała. Fakt ten uważałam za wielką przesadę i w myślach życzyłam jej, aby raz jeden nie zdążyła. Moja BabciaNumer Jeden była prawie bezbożna w porównaniu z takimi świętoszkami.Nic nie wspominam o Babci Numer Dwa, ponieważ moje życie mijało się z wydarzeniami jej życia. Lubiłam ją, a ona mnie, przecież tutaj, na obczyźnie, byłam jej jedyną wnuczką. Nie krzyczała na mnie za siorbanie nosem i za pogwizdywanie. Może dlatego, że nie miała zbyt wiele okazji, aby to słyszeć. Pamiętam jednak bardzo dokładnie jedno zdarzenie z nią związane. Mama często o nim opowiadała, nawet jużw kraju.

            Otóż pewnego dnia mama została wezwana do NKWD.

            - Jest niedobrze - rzekł zakłopotany funkcjonariusz. – Wasza teściowa sobaczy na rząd i Stalina.

            Mamie włosy stanęły dęba, ale usilnie zaczęła zastanawiać się, jaka też może być przyczyna tak jawnego niezadowolenia. Wreszcie skojarzyła!

            - Jej pewnie brakuje machorki do fajki. Dajcie większy przydział, a przestanie na komunizm sobaczyć:

            Zbawienna rada pomogła. Na tym drobnym przykładzie można zauważyć fakt, że trafiliśmy na bardzo życzliwych Polakom ludzi. Przecież cała ta sprawa mogła zakończyć się bardzo źle.

            Tymi dygresjami ciągle odbiegam od wyjazdu Koli. Ale była to na tyle smutna chwila, iż wspominać ciężko. Po jego wyjeździe i krajobraz stepu przestał być taki piękny, i pomysły do głowy nie chciały przychodzić. Niedługo potem i my wyjechałyśmy, ale było mi to już zupełnie obojętne. No więc Kola odjeżdżał. Wóz definitywnie załadowano, a obok drewnianej klatki wrzucono, jak małe prosię, Kolę. Ledwie przytrzymał się rączkami, żeby nie upaść. „Cóż to za mężczyzna” – pomyślałam sobie. Powinien zaprotestować. Mieć coś do powiedzenia w tej całej sprawie, a on nic, tylko patrzy i nawołuje mnie po imieniu tym swoim przeciągłym glosem. No przecież stoję, czego się drzesz? Nie mogłam sobie wyobrazić, że zamieszka w innej wsi i pod oknami innej dziewczynki będzie nawoływał. Nie, to chyba niemożliwe! Cóż jednak będzie robił, przez całe swoje życie po obudzeniu się? Rozmyślania te oczywiście nie miały sensu. Przecież wyrasta się z dziecinnych słabostek i po dorośnięciu robi to, co wynika z dorosłej konieczności.

            Ciekawe, kim teraz jest Kola? Może ministrem, może naczelnikiem stacji kolejowej, może przewodniczącym kołchozu?

            Życie jest takie skomplikowane. Nie na miarę pojedyńczych wyobrażeń...

            Kola siedział na tobołkach i trzymał się kurczowo drewnianej klatki. Patrzył na mnie, a ja na niego. A na wóz dorzucano jakieś resztki. Jeszcze konie stoją, jeszcze nic się właściwie nie zmieniło. Aż tu raptem słychać: „Hajda!” - i konie ruszają. Powoli, bo ciężko, a może wiedziały, że nie należy szybko znikać z horyzontu.

            Mnie zaczęło robić się w oczach coraz ciemniej, ciemniej i coraz ciszej słyszałam Koline nawoływanie. Wreszcie całkiem wszystko ucichło - zemdlałam.

 

 

Smak chleba

 

 

 

            Nie udało się tatusiowi przyjechać do nas. Natomiast mamie udało się przenieść do Wołodarowki. W Wołodarowce mieszkało dużo Ukraińców. Ukrainki są bardzo czystymi kobietami, w przeciwieństwie do Białorusinek. Pamiętam, krążył w domu taki dowcip: zapytano chłopa, co zrobiłby, gdyby wygrał milion złotych? Nasłałbym – odpowiada - słomy do samego sufitu. Leżałbym na słomie i jadł grubą słoninę z chlebem.

            - A któż temu winien -  mówiła babcia - Białoruś ma słabe ziemie, piach i lasy. Z czego ma brać się to chłopskie bogactwo? Kiedyś do naszego mieszkania przyszła ukraińska dziewczynka i mówi:

            - Władisława Mieczysławowna, u was zawieliś tarakany! Bielit komnatu nado! Mama spojrzała na sufit i zobaczyła na nim pajączka. Wzięła wieniki zdjęła nieporadne stworzenie z białego sufitu. Ciocia krzyczała: ”Wredna jesteś!” - ponieważ pająk pomknął pod ciocine nogi, a ona okropnie bała się tych zwierzątek. Obeszło się bez bielenia, a dziewczynka Ukrainka nie mogła pojąć logiki takiego postępowania. Ciocię można już straszyć, bo dawno było po szczęśliwym połogu, a nawet poszła do pracy. Pracowała w elewatorze.

            - Daj mi Zygmunta buty. - Znaczy się buty mojego tatusia. Mama przez dłuższy czas nie mogła zrozumieć, po co jej ciężkie, męskie buty. Nie bardzo chciała ulec prośbie, bo to i szkoda było niszczyć, i żal, bo mężowskie. Ale wkrótce przekonała się, że ciocia ma w sobie nieoczekiwany spryt. Otóż pracowała w tych dużych, z odstającymi cholewami, szwagrowych butach. Ciachała ciężką szuflą zboże do zsypów, a nogi starała się od czasu do czasu zagłębiać w sypkość zboża. Luźne cholewy systematycznie wypełniały się. Trudna to była praca, bo i szufla ciężka, i buty z godziny na godzinę robiły się cięższe. Ale dzięki takiej metodzie ciocia wracała dumna do domu, siadała na stołku i z trudem zdejmowała buty. Następnie dokładnie je wytrząsała. To ci była zdobycz!

            - Dobra była Kazaszka, która pracowała ze mną - wyznała po latach ciocia. - Dobra, chociaż wredna. Sikała do zboża i nie mogła w żaden sposób zrozumieć niegodziwości swojego postępowania, ale mnie nie wydała.

            Wojna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Często brakowało chleba. Babcia wtedy piekła placki z grochowej mąki na wołowym łoju, który przysłał dziadek w paczce z Oszmiany. Były okresy, kiedy wprost niewyobrażalny stawał się smak chleba. Jedno zdarzenie bardzo utkwiło mi w pamięci. Jest ono pokryte warstwą wstydu i ogromnym poczuciem winy. Do dnia dzisiejszego nie wiem, jak się to mogło stać. Jak mogło przydarzyć się właśnie mnie. Osobie, tak mi się wówczas wydawało, wrażliwej.

            A było to tak. Babcia Numer Dwa zamieszkała wspólnie z dwiema Polkami: majorową i policjantową. W czasie naszych odwiedzin u babci majorowa właśnie wyjęła z pieca świeży chleb. Jego zapach nie dawał się porównać z niczym na świecie. Roznosił się po mieszkaniu. Z całą pewnością było o nim wiadomo jeszcze daleko poza domem. Majorowej udało się przywieźć z kraju dużo cennych rzeczy, które ciągle  miała do wymiany na niezbędne produkty.

            Równe, wypolerowane dłońmi bochenki leżały na zasłanymy łóżku. Na samym końcu tulił się w piernatach maleńki, okrągły bocheneczek.Taki z ostatnich ostatków wylepiony. Tym bardziej spieczony, zarumieniony i jeszcze mocniej pachnący. Stanęłam koło łóżka i wlepiłam oczy w to absolutnie wspaniałe, kulinarne zjawisko. Nie mogłam nawet marzyć, że stanie się moją własnością. Zresztą, nie byłam z natury zachłanna, ale widok tego chlebeczka był tak fascynujący, że nie mogłam w żaden sposób ukryć swojego zachwytu. Stałam więc i patrzyłam. Patrzyłam wzrokiem porozumienia na przedmiot martwy, ale jakże bliski mojej małej postaci. Skoncentrowały się na nim wszystkie moje zmysły. Wszystkie wyobrażenia o wszelkich cudach świata, o sensie wspaniałego życia, które miało dla mnie tyle nie odkrytych jeszcze symboli. Natomiast ten chlebek był jednoznacznym symbolem. Całymi głodnymi sekundami utożsamiałam się z nim. Był jedyną, najpiękniejszą formą i najwspanialszym zapachem. O smaku nie odważyłam się snuć wyobrażeń.

            - Podoba ci się ten chlebek? - przyjaźnie zagadnęła majorowa. Tak zwyczajnie, jakby chodziło o kolorowy papierek. Nieśmiało pokiwałam głową. Majorowa ruszyła w stronę łóżka; „oto za chwilę zabierzego i schowa” - pomyślałam. Szła przeraźliwie szybko. Odległość między nią i łóżkiem gwałtownie zmniejszała się, aż przestała istnieć. Wzięła bochenek jedną ręką, mieścił się w dorosłej dłoni, i podała mi go.

            - Weź sobie. „Weź sobie, weź sobie, weź sobie...” - dudniło w mojej głowie. Nieuświadamiam sobie, wjaki sposób moje ręce wyciągnęły się w kierunku dłoni majorowej. Pod palcami poczułam zapach upieczonej skórki. Całe moje istnienie przenikało przez opuszki palców do małego kształtu, a z niego do mnie. Wciskało się bardzo głęboko, aż do samych pięt. Z całą pewnością czułam zapach pod palcami, a życiodajny smak w piętach. Obie dłonie zacisnęłam na owalnym chlebku i.. nagle straciłamy poczucie rzeczywistości, a w ślad za tym i przyzwoitości. Trzymając niespodziewaną zdobycz, wybiegłam z domu.

            W obejściu stała drewniana szopa, nie pamiętam dokładnie jej przeznaczenia. Kiedy człowiek ma niewiele ponad metr, to wszystko wygląda poważnie i monumentalnie. Zwykłe drewutnie stają się szopami, ziemianki pałacami, a małe bocheneczki powstałe z wyskrobania dzieży - samym pępkiem świata! Ukryłam się za tym drewnianym budynkiem i zagłębiłam zęby w zapach. Wtedy dokładnie pojęłam, na czym polega smak.

            Nie jestem łakoma, do dnia dzisiejszego nie potrafię określić, na ile mi coś  smakuje, ale smak tego chleba dobrze pamiętam. Nie wiem, co bardziej było odczuwalne. Smak stawał się zapachem, a zapach smakiem. Żołądek mój wypełniał się czymś, co można było porównać do najdoskonalszej radości życia. Z żołądka płynęły nasycone soki do wszystkich mięśni, do czubka głowy, aż do samych włosów byłam przepełniona połączeniem się z kawałkiem jedzonego chleba.

            Zjadłam wszystko! Do ostatniej kruszynki i nie zostawiłam mamie! Dokąd teraz pójdę i jak będę żyła? Stawiałam sobie beznadziejne pytanie.

            Wtedy, natychmiast po zjedzeniu wiedziałam i do dnia dzisiejszego wiem, że chociaż mam takie ogromnie pozytywne wyobrażenie o sobie, to jestem zdolna do najgorszych czynów. Do czynów, które można porównać jedynie ze zbrodnią. Nie wolno mi ufać. Wszyscy powinni natychmiast się o tym dowiedzieć! Wiedziałam, po zjedzeniu chleba, że jestem zdolna do dokonania najgorszej zbrodni, skoro byłam zdolna do zjedzenia w ukryciu całego, ofiarowanego nam daru.

            Mama wracając do domu zabrała mnie spod szopy. Stałam tam,odwrócona twarzą do desek, i nie miałam odwagi powrócić do świata. Dokonane przestępstwo cisnęło mnie w żołądku skręconym, twardym węzłem. Mama udała, że nic się nie stało, i wydawała się być zajęta zupełnie innymi myślami.

            Do domu powrócił inny człowiek, człowiek, który zjadł sam cały chleb. Aby dokonać takiej nieprawości, trzeba było najpierw eszalonem jechać długo, długo, przesiąknąć zapachem stepu, spokojnie patrzeć na umarłego pana Tomaszewicza, nie rozumieć, że mama puchnie z głodu, dziwić się, dlaczego Burłuk nie chce zatopić pani Okrasowej i beztrosko śpiewać przedszkolne piosenki: „Idiot wojna narodnaja, swiaszczennaja wojna!”

„Wolność”

            Po podpisaniu przez Władysława Sikorskiego układu ze Związkiem Radzieckim, jesienią czterdziestego pierwszego roku dotarła do nas wiadomość o wolności. „Wolność” oznaczała prawo poruszania się poza dotychczasowo zamieszkiwanym „rejonem” (powiat). Prawo do szukania sobie lepszego miejsca pracy i życia. Ci, których stać było na cień przynajmniej energii i wiary w to, że kiedyś nastąpi możliwość powrotu do własnego domu, ruszyli z Azji do Europy. Dla wielu było to ogromnie ważne - ciocia wręcz bała się „Mongołów”. A mnie się Azja podobała, ciemnowłose dziewczyny i kazachskie auły.

            Dziewczyny miały długie warkocze. Siadywały na przyzbach domów, rozpuszczały czarne włosy i w czasie pogawędek wzajemnie iskały wszy na głowie. Pamiętam taki jeden dzień, w którym wymknęłam się pod kazachskie płoty. Słońce świeciło, obejścia wypełniały się rozleniwionymi pogodą kobietami. Iskały się nie spiesząc. Czynność ta miała nie tyle higieniczny, ile towarzyski charakter. Ponadto z kosmetycznego punktu widzenia masowana skóra na głowie ulegała ukrwieniu i włosy rosły bujne, cudowne.

            Dziewczyny ciągle coś sobie opowiadały, a w momencie znalezienia wszy kładły ją na drewnianym, czysto wyszorowanym progu i z satysfakcją naciskały paznokciem. Rozlegał się wtedy suchy trzask, niezawodnie zwiastujący akt zniszczenia. Słyszałam to na odległość! Takie obrazy miały dla mnie swoisty urok. Nic więc dziwnego, iż nie odczuwałam lęku przed Azją.

            Dorośli byli innego zdania i z tej racji znalazłyśmy się jesiennej nocy na dworcu w Ufie. W sumie były to dwie noce. Spałyśmy na ziemi, na rozesłanych belach. Ufa była jednym z centralnych punktów, w którym poszukiwano pracy w europejskiej części Związku Radzieckiego. Była bliżej ojczyzny, bliżej Polski. Nic więc dziwnego, że dworzec zatłoczony, a „spanie” miało charakter tłumnego koczowiska.

            Mama i ciocia wdychały wieczorne powietrze twierdząc, że to zupełnie coś innego niż powietrze po tamtej stronie Uralu. Ja nie dostrzegłam niczego nadzwyczajnego. Ciekawy natomiast był widok  miejskich światełek, pnących się od dworca pagórkowato i tajemniczo. Z pogłębianiem się wieczoru zapalały się coraz liczniej, jak za pociśnięciem tajemniczych guziczków - coraz dalej, coraz wyżej.

            Z pracy w Ufie nic nie wyszło i tak znalazłyśmy się wszystkie w Panamarowce. Był to dalszy etap “polepszania” naszego bytu. Mama otrzymała pracę w szkole. A więc w swoim zawodzie, do którego droga prowadziła poprzez wypasanie krów, młockę w stepie, pracę w lesie.

            Dyrektorem “dziesiatiletki” był bardzo przyzwoity człowiek. Zdając sobie sprawę z naszej sytuacji, zaproponował  mamie dwa etaty. Uczyła więc języka niemieckiego, gimnastyki i rysunków. Otrzymałyśmy kartki na żywność i nie było już stałego niepokoju o jej zdobywanie. I dla takiej osoby, jak moja mama, zdobywanie żywności było bardzo skomplikowanym zadaniem. Z czasów Kiryłowki pozostała nam śmieszna opowiastka. Kiedy zostały już sprzedane bardziej drogocenne rzeczy: pierścionki ukryte w poduszkach - pamiętam czarodziejski blask jednego oczka w pierścionku, zmieniał się, drgał, śpiewał, tańczył tysiącem kolorów - i dwa mamine futra, pozostały tylko haftowane poszewki. Poszła mama na targ i usiłowała jedną z nich sprzedać. Niestety, bezskutecznie. Rysowała się przed nią perspektywa powrotu do domu z pustymi rękami. Stanęła przed dużym straganem z dyniami i przyglądała się tłumowi kupujących. Tłok dezorientował sprzedawcę. Wladisława Mieczysławowna, żelaznoprawy człowiek, podeszła do sterty dyń, wybrała sobie jedną, niedużą i spokojnie odeszła. W tym tłoku nikt nie zauważył kradzieży, ale i ona również nie zauważyła, że w tym samym tłumie ukradziono jej haftowaną poszewkę, za którą mogła uzyskać o wiele więcej produktów, gdyby znalazła na nią kupca. Była to jej jedyna w życiu kradzież i bardzo nieopłacalna. Dynia ugotowana z kozim mlekiem powetowała smutne refleksje na temat zajścia, ale na długo stała się tematem rodzinnych kpinek.

            No wiec w Panamarowce nie było już ani biżuterii do sprzedania, ani haftowanych poszewek. Były natomiast legalne kartki. Zapewniały trochę chleba i codzienne szczy. „Szczy” była to zupa gotowana na kapuście i koninie. Mówiono nam, że konie pochodziły z uboju i z tych, które padły w wyniku wojennych działań. Wiadomo – koń padły od kuli nie jest koniem tak obrzydliwym w jedzeniu, jak padły z głodu lub ze starości. Nic więc dziwnego, że wszyscy chętnie wierzyli w te zapewnienia.

            Ja uzupełniałam swoje kalorie w przedszkolu. Z mamą było trochę gorzej. Rano wstawała z obrzękniętą twarzą i żółtym odcieniem cery. Przykładała mokry ręcznik. Od zimnej wody obrzęk częściowo mijał

            - Mogła iść do szkoły. A ponieważ mieliśmy już zimę w pełni, więc narażenie wątłego organizmu na chłód było raczej niewskazane. Dlategoteż pani “uczycielnica” na cienkie, wychodzone walonki, nakładała mocno zesznurowane łapcie. Widok był kapitalny! Człapała jak zdobywcy Ewerestu. Może wstydziła się paradować w takim stroju – nie wiem. Dla mnie nie przedstawiało to żadnego problemu. O wiele gorsze były wełniane rajtuzy na moim gołym tyłku.

            Zapach szczy roznosił się na kilometr od zespołowej garkuchni, do której stało się w kolejce. Opłacało się przynależną porcję zabierać do domu. Pływały w niej gdzieniegdzie, poza listkami nadpsutej kapusty, ochłapy mięsa, prawdziwego, chociaż żylastego. Pomimo to do dnia dzisiejszego lubię kapuśniak. Staram się przyprawiać go tak, aby roznosił się wielozapachowym aromatem, winnym, delikalnym. Protestujący zapachem tamtemu, przez cały kontynent, aż do Panamarowki. Aby wsiąkał w podniebienie strumieniem samych przyjemności.

            Lecz dzięki im za to - tym szczom - że były! Wlewały się w wycieńczone organizmy jak w wysuszone gąbki, napełniały przyschnięte żołądki ciepłem i treścią nadającą się do strawienia. A wszystko to nie było bez znaczenia, bowiem przybył nam jeszcze jeden brzuch w postaci Zulki, która do niedawna zadowalała się mlekiem, a teraz stała się już pełnoprawnym członkiem rodziny, domagającym się chleba i szczy.

            Kiedyś w nocy obudził nas ogromny wrzask. Okazało się, że to właśnie jej do ucha wlazła tarakaszka. Był to fakt nie tylko przykry, ale i bardzo niebezpieczny. Tarakaszka wcale nie chciała opuścić berbeciowego ucha, ale ze strachu usiłowała powędrowaćw głąb ciała. Nie ukrywam, byłam bardzo ciekawa, jak będzie wyglądała głucha Zulka. Bo ciocia płakała i wykrzykiwała, że dziecko może ogłuchnąć, jeżeli nie uda się natychmiast wyciągnąć intruza. Szeptałam w duchu: „Niech się nie uda, niech się nie uda...” Niestety, udało się. Tarakaszka okazała się szczypawką, ale nie ma to znaczenia, ponieważ tarakaszką nazywało się wszystko, poza wszą.

            Wspominam to zajście, ponieważ od tej nocy zawsze przed ułożeniem się do snu, wszyscy mieli bezwzględny obowiązek zatykania uszu watą. Watę wyskubywało się z kołdry i nie wiem, pod czym byśmy wreszcie spali, gdyby nie pozytywny wynik długotrwałych polowań.

            Polowanie zaczynało się wieczorem. Gasiłyśmy kopciłki, a po kilkuminutach mama z ciocią zapalały je ponownie i zgarniały z sufitui ścian ujawniające się w ciemności tarakaszki. Kopciłkę gasiło się ponownie. I tak kilka razy. Po jakimś czasie wszelkie niebezpieczne istoty opuściły nasz dom.

            Moje wchodzenie w tajniki życia odbywało się zawsze w bolesny sposób, zmuszający mnie do refleksji. Wydawało mi się nawet, że inne dzieci nie przeżywały aż tak zwykłych i prozaicznych spraw. Ja widocznie nie chciałam przyjąć do wiadomości, że są to sprawy prozaiczne, a więc i niewarte przeżywania. Każde zdarzenie mojego dziecięcego życia musiało być związane z przygodą przykrą i narażającą mnie na kpiny dorosłych. Dzięki temu, mój świat dzielił się na świat dorosłych i własny, którego nie byłam skłonna pod byle pretekstem ujawniać. Pewnego dnia, idąc do swojej dwuetatowej szkoły, mama dała mi kartki na chleb z poleceniem pójścia do sklepu.

            - Wejdziesz i spytasz: kto poslednij? - zapamiętaj osobę, za którą jesteś, i po niej podejdziesz do sprzedawczyni.

            Muszę tutaj wyjaśnić, że kolejki w Panamarowce wyglądały inaczej niż normalnie. Tam wchodziło się do sklepu, ustalało, za kim wypada kolejność zakupu, i siadało lub stało, gdzie kto chciał, każdy rozmawiał sobie, z kim chciał, a w odpowiednim momencie podchodził do lady. Ja tej zasady, niestety, nie mogłam pojąć. Wszystkie baby wyglądały jednakowo. Wszyscy byli rośli i powiększeni o nadmiar ubrań.

            Weszłam do dużego pomieszczenia, które parowało ludzkim potem, rozbrzmiewało babskimn gwarem, i nie znalazłam dla siebie żadnej możliwości zabrania głosu. Usiadłam więc w kącie, przy drewnianych skrzyniach, cierpliwie czekając na nadarzającą się okazję, aby zapytać: kto poslednij? Lecz taka okazja nie nadarzyła się. Ciągle ktoś wchodził, witał się, dowiadywał się za kim ma kupować, i włączał się do rozmowy. Nie widziałam dla siebie żadnej szansy. Miałam jedynie nadzieję, że wszyscy zakupią, co mają zakupić, i litościwa sklepowa zapyta mnie, czy ja też chcę kupować, wtedy podam jej kartkę, a ona będzie wiedziała, iż jestem w kolejce po chleb. Tak to sobie wymyśliłam i przez nieskończoną liczbę sekund wyobrażałam wyimaginowaną sytuację.

            Nie wiem, ile godzin trwała mamina nieobecność. Wiem, dzięki swojemu uporowi nie zapytałam o istotną dla mnie sprawę. Nie odczuwałam głodu, ani zimna. Byłam nazbyt zemocjonowana. Odczuwałam ogromną pustkę i samotność w tym zatłoczonym sklepie. Miałam świadomość przebywania w bardzo ogromnym świecie, w którym nie mam nic wspólnego z podobnymi do mnie istotami, tak jak nie odczuwałam fizycznej obecności żadnej tarakaszki do momentu, w którym mnie nie ugryzła.

            Wreszcie przyszła mama. Nie zastała w domu ani mnie, ani chleba. Nie wiem, dzięki czemu wyczuła, że należy szukać w sklepie? Być może wystarczająco dobrze znała swoje gamoniowate dziecko.

            - Co ty tutaj robisz?

            - Jak to, co? Przecież kupuję chleb - odpowiedziałam bardzo cienkim głosem, chociaż nie zależało mi na roztkliwianiu się nad swoim1osem.

            I tyle godzin tutaj sterczysz? Za kim jesteś?

            - Nie wiem, bo ciągle nie ma ostatniego. Ciągle ktoś przychodzi. Uczciwie przyznaję, nie oberwałam. Usłyszałam jedynie ciężkie westchnienie i maminy stanowczy głos:

            - Kto poslednij?

            - Ja! - padła natychmiast odpowiedź.

            Dopiero teraz zrozumiałam, na czym ta cała skomplikowana operacja powinna polegać, i zrobiło mi się ogromnie wstyd, że nie potrafiłam stanąć na wysokości zadania. Zresztą, co tutaj dużo mówić, najczęściejnie potrafiłam sprostać oczekiwaniu dorosłych. Zulka - ciocina córka- to zupełnie co innego, o wiele młodsza ode mnie, dawała sobie wyśmienicie radę. Chodziła po domach ruskich babuszek i tańczyła. Brałasię zwyczajnie pod boki, przytupywała kiełbaskami, piszczała: „la, la la” i natychmiast osiągała cel - dostawała konfietki albo coś innego, dobrego do jedzenia.

            Oficjalnie pogardzałam tymi jej praktykami, ale potajemnie podziwiałam. Nie żebym zazdrościła otrzymywanych cukierków, ale boleśnie odczuwałam zawiść wobec jej odwagi w stosunku do dorosłych. Dorośli byli dla mnie jakimiś molochami, wydawali się zupełnie innymi, nie znanymi mi istotami. Prawie żaden z nich nie potwierdzał moich wyobrażeń o otaczającym świecie. Byli bardziej podobni do Zulki niż do mnie. Ona ich też we właściwy sposób rozumiała. Dowodem na to niech będzie przykład jej operatywności: w czasie świąt Nowego Roku wszędzie było gwarno, w niektórych domach słyszało się nawet wesołe głosy mężczyzn. Ciocia z mamą siedziały smutne i wspominały nieobecne czasy. Nagle Zula zniknęła. Za kilka minut wpuściła przez drzwi jakiegoś mężczyznę i głośno zawołała: trzymajcie go mocno, zaraz przyprowadzę drugiego. Mina przybysza wskazywałana wielkie zdziwienie. Okazuje się, że maleńka dziewuszka weszła do mieszkania, w którym biesiadowano przy stole, podeszła do pierwszego z mężczyzn i powiedziała: „ciocia was zawiot, chodzicie skarej!” Zagadnięty sądził, że coś się stało, i dał się przyprowadzić. Krótkie wyjaśnienie wywołalo niepohamowany wybuch śmiechu i kilkanaście minut odprężenia od pesymistycznych myśli. „Aresztant” Zulkiny odszedł, drugiego nie udało się przyprowadzić, a sprawczyni była ogromnie zawiedziona, że poprzedniego wypuszczono.

            Któregoś dnia mama otrzymała wezwanie do miasta po odbiór paczki. Za czasów Andersa powstały polskie delegatury, które otrzymane z Ameryki dary rozdzielały Polakom. Z pewnością nie zapamiętałabym tego, tak bardzo istotnego dla dorosłych faktu, gdyby nie przyjazd ogromnego samochodu, którym przybyły mama i paczka. Samochód jechał prosto na nasz dom. Przywarłam do ściany i oczekiwałam zmiażdżenia. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, hamulce zgrzytnęły i samochód stanął. Dary składały się z ubrań, kakao, tłuszczu, tytoniu i różnych jeszcze innych produktów. Rozmowy na temat niespodziewanego zasiłku trwały w domu długo. Nie bardzo rozumiałam, nad czym się tak rozwodzono.

            Od pewnego czasu nabrałam negatywnego stosunku do cukierków. Przyczynił się do tego mój kolejny podły czyn. Otóż za rogiem ulicy siedział stary, brudny dziadźka i sprzedawał ciągnące się, cukrowe konfietki. Sprzedawał je nie tylko za pieniądze, ale również za kawałek chleba. Zdobyłam więc kiedyś garstkę brudnych ciągutek za ten właśnie ekwiwalent, rzecz jasna, wyniesiony z domu. Wtedy dostałam jedno z nielicznych lań w moim życiu. Upokorzenie, którego w czasie tej operacji doznałam, pomogło mi uświadomić sobie w całej rozciągłości, jak niegodziwego czynu się dopuściłam. Do dnia dzisiejszego nie przepadam za cukierkami.

            Moje pojęcie o sobie samej zaczęło stawać się jak najgorsze. Przyczynił się do tego również mój sposób traktowania małej Zuli. Prawdę mówiąc, nie czyniłam jej żadnej krzywdy i nie pojmuję, dlaczego dorośli wpadali w prawdziwe osłupienie. Nie przeczę, iż to dawało mi powód do tajonej przed nimi dumy.

            Mieliśmy piękną kocicę, angorkę. Białą, miękką i puszystą. Wiosną kotka urodziła kilka okrągłych, najcudowniejszych na świecie kuleczek. Całymi godzinami obserwowałam, jak tulą się w śnieżnym puchu swojej mamy i ssąc mleko mrużą oczy. Byłam przekonana, że jest ono bardzo smaczne, skoro smakuje kociętom. Nie miałam jednak odwagi próbować. I wtedy wpadłam na – „czartowski”, jak rzekła babcia - pomysł:

            - Czy ty wiesz - odezwałam się pewnego dnia do Zulki – jakie smaczne jest mleko Misi?

            - E tam! Sama nie wiesz.

            - Jak to nie wiem? Codziennie piję. Zresztą nie wierzysz, to sama spróbuj.

            Zulka spojrzała na mnie z przestrachem, ale nie chciała dać za wygraną. Miśka właśnie zabrała się do karmienia kociąt. Rozłożyła się miękko na środku kuchni i przymknęła ślepia. Zula czas jakiś patrzyła na kota i dłubała z determinacją w nosie. Wreszcie załamała się psychicznie. Stanęła na czworakach i usiłowała dosięgnąć kocinych cycek, ale nic z tego nie wychodziło.

            - Głupia - rzekłam z poczuciem wyższości - połóż się płasko na brzuchu!

            Rada okazała się dobra i skuteczna. W małej, trzyletniej buzi znalazły się wszystkie kosmyki Misinego podbrzusza. Do dnia obecnego nie wiem, czy udało się jej spróbować kociego m1eka, bo po chwili wstała i zdejmując z wysuniętego języka kłaki sierści, niepewnie rzekła:

            - Aha, dobre.

            - No widzisz, głupia. A nie wierzyłaś, kiedy mówiłam. Tym razem również miałam poczucie niższości. No bo w konsekwencji to ona coś niecoś wiedziała o Misinym mleku, a nie ja. Mam powody sądzić, że ona w wielu sprawach więcej wiedziała, niż mi sięwydawało. Wcale nie była taka głupia. Chociaż to, iż nie pozostawała dłużna i od czasu do czasu płatała mi figle bardzo bolesne. Najczęściej wiele spraw uchodziło jej bezkarnie - z powodu wieku, a niejednokrotnie dzięki sprytowi. Potrafiła napsocić, a potem wybiegać mojej mamie naprzeciw i oznajmiać, że Baśka zrobiła to, czy tamto. Raz nawet oberwałam. Lecz nie to odczułam najboleśniej. Kiedyś, wracając z przedszkola, podjęłam się odprowadzić koleżankę do domu, po którą nikt nie przyszedł. Ja natomiast uchodziłam za starszą. Kiedy mama powróciła z pracy i nie zastała mnie w domu, na pytanie, gdzie jestem, Zula odpowiedziała:

            - Utopiła się w studni.

            Studnia była duża, głęboka, z drewnianą obudową i nigdy nie odważałam się w nią spojrzeć, ponieważ zawierała w sobie inny i odrębny świat, który odpychał swoją niezrozumiałością.

            Mama przemyślała sprawę do końca. Włożyła swoje jedyne futro, to, którego jeszcze nie sprzedała, zostawiając na „czarna godzinę”, i udała się w kierunku studni. Zupełnie nie pojmuję, dlaczego futra nie pozostawiła cioci. Ja wróciłam do domu z innej strony i na samym wstępie dowiedziałam się od ukochanej ciotecznej siostrzyczki, że mama poszła w futrze utopić się. Wybiegłam na puste podwórko. Do studni trzeba było przejść około stu metrów. Kamienne powietrze zalegało w płucach jak sama najprawdziwsza śmierć. Świat nie był niczym osłonięty. Wydawał mi się na wylot i chciałam za ten ,,wylot” przejść, żeby już nie odczuwać gniotącej i niepojętej grozy. Od pachwin do czubków palców nie odczuwałam żadnego życia, sama nie wiem, na jakiej zasadzie moje nogi poruszały się do przodu.

            Zobaczyłam przed sobą zarys studni i po drugiej stronie cembrowiny nachyloną z filozoficznym skupieniem mamę. Oczywiście nie uwierzyła w moje utopienie się, wyszła na poszukiwanie - futro nałożyła z powodu wieczornego chłodu - przechodząc koło studni postanowiła jednak na wszelki wypadek zajrzeć. Dla mojej wyobraźni wszystko to jednak miało inne znaczenie. Dopadłam do mamy i przysięgałam, że już nigdy więcej nie stanę się przyczyną zmartwienia. O dziecięca naiwności!

            Miałam więc w owym czasie na swoim koncie nieco przestępstw. Nie wszystkie one były uświadomione do końca, bo nie o wszystkich  wiedziały mama i ciocia, a przecież bez reakcji dorosłych człowiek nie może samodzielnie ustosunkować się do swoich czynów.

            Mama była stale zajęta. Pracowała w tej swojej szkole i pracę traktowała z wielkim szacunkiem. Raz jeden zdarzył się taki dzień, w którym nie chciała pójść do szkoły. Powiedziała babci, iż okropnie wstydzi się z powodu podanej przez radio wiadomości, że Anders wyprowadził umundurowane i wykarmione przez Związek Radziecki wojsko na Wschód. Te same informacje ukazały się w prasie. Z żadnych innych źródeł, „prawdziwych” bądź „nieprawdziwych”, nic do nas nie docierało.

            Dyrektor szkoły i całe grono pedagogiczne nawet jednym słowem przy mamie nie skomentowało tego politycznego zajścia i dzięki temu wstyd mógł rozejść się po kościach. Tak to już bywa ze wstydem, jeżeli zawiruje po obu stronach - szybko cichnie i chyłkiem ucieka.

            Nic z tego na owe czasy nie rozumiałam, ale różnego rodzaju rozmowy obudziły we mnie silne uczucia patriotyczne, z którymi zupełnie nie mogłam sobie poradzić. Cierpiałam w ukryciu i nie wiadomo jak długo trwałyby te nostalgiczne męki, gdyby nie zbytnia troskliwość doroslych.

            Otóż jednego wieczoru, kiedy zachodziło przeogromne słońce, a słońce po tej stronie Uralu zachodziło również ogromną kulą, przybiegła do mamy sąsiadka:

            - Władisława Mieczysławowna, wasza doczka zdurieła!

            Obie pobiegły w kierunku dużego podwórka poza domami. Mama zatrzymała się za węgłem domu, dołączyły jeszcze dwie baby. Ich oczom przedstawiał się następujący widok: okrakiem, na zwalonym bierwionie, twarzą skierowaną do zachodzącego słońca, siedziałam i rytmicznie kiwałam się. Śpiewałam trochę piskliwie, a trochę płaczliwie: „Dajnam powrócić do ojczyzny, Panie! Daj nam powrócić do ojczyzny,Panie!”

            I tak w kółko Macieju. Nie odczuwałam potrzeby dobierania innych słów, te - moim zdaniem - zawierały wszystkie istotne sprawy. Kryło się za nimi i pragnienie powrotu do domu, i tatuś, i Anders, który nie wiadomo dlaczego musiał zabrać swoje wojsko i wywędrować.

            Mama płakała, baby żegnaly się szerokim gestem i szeptały: „Hospodi pomiłuj...” Nie rozumiały słów, czuły jednak niezwykłość chwili.

            Wykrycie tajemniczego miejsca modłów przerwało na dłuższy czas moje rozważania o potrzebie powrotu do Ojczyzny. Nie lubiłam afiszować się ze swoimi uczuciami, więc i tym razem musiałam stłumić je w sobie. Zresztą, może nie było sensu używać babcinego Boga w sytuacji, w której dorośli coraz częściej mówili o powrocie do Polski, a sowietskaja włast' zapewniała o ich prawie do wolnego wyboru.

 

 

Noga dziadzi Wasi

 

 

 

            Nigdy przedtem i nigdy potem nie widziałam takich wysokich płotów. Takich, jak ten w drodze do przedszkola. Sztachety były drewniane i zakończone grotami. Zaczynał się ten płot przed zakrętem, pod kątem prostym wycinał zakręt i ciągnął się za nim jeszcze długo. Właściwie nie była to droga z domu do przedszkola, ale spacerowa, którą raz dziennie prowadzono nas parami w długim, bardzo długim ogonie. Musiałam być raczej w środku tego ogona, bo ciągnął się on przede mną i za mną.

            Płot zapamiętałam dzięki piosence, którą zawsze śpiewaliśmy, przechodząc w tym miejscu. Nasz stały repertuar powtarzał się z dużą dokładnością i piosenka:

Krucitsia, wiercitsia szar gałuboj.

Krucitsia, wiercitsia nad gaławoj.

Krucitsia, wiercitsia choczet upast'.

Kawaler bariszniu choczet ukrast'.

            - wypadała właśnie na tym odcinku.

            W piosence interesowały mnie dwa aspekty - błękitne, ogromne niebo, po którym ten „szar” buszuje, oraz sprawa kawalera. Pierwszy temat prowokował do podnoszenia głowy w górę. Właśnie wtedy, w całej swojej krasie drewniany płot sterczał prosto w niebo i już nic poza tym nie było widać.

            Drugi temat budził powagę i szacunek dla ludzi dorosłych. No bo, jeżeli kawaler tak kocha swoją pannę, że decyduje się na jej wykradzenie - jest to bardzo wielka sprawa, do której dziecko, niestety, nie dorasta.

            Na specjalną uwagę zasługiwało przedszkolne podwórko. Stała tam drewniana szopa i popularnej konstrukcji kibel. Drewniany, kilkuoczkowy, jednopomieszczeniowy - jak większość kibli, w tej mojej dziecinnej wędrówce spotykanych. Nowy obiekt był w planie, ale realizacja oddalała się z latami. W obecnym stanie przybytek zagrażał naszemu życiu i nie wolno było z niego korzystać. Wznosił się on lekko ponad powierzchnię ziemi na swojej bezcennej zawartości i przechylał się w jedną stronę. Załatwialiśmy się więc między tym przybytkiem, a drewnianą szopą.Było to dosyć sympatyczne zakole z trzema drewnianymi słupkami. Słupki te miały swoje ważne przeznaczenie. Wdrapywali się na nie najodważniejsi chłopcy i siusiali w najdalszą dal, mnie, jako dziewczynie, pozostawało jedynie nieme podziwianie tych wyczynów.

            Chłopców, którzy zdolni byli do korzystania ze słupków, nazywaliśmy „łastoczki”. Może dlatego, że jaskółek wokół było bardzo dużo i inne ptaszki nie przychodziły nam do glowy. Dzisiaj, z perspektywy lat, zastanawiam się nad tymi obrazkami i myślę, iż nie ma szansy na uzyskanie porozumienia między światem dziecka, a światem dorosłych. Bo wyobraźmy sobie, że na słupku stoi „łastoczka” i sika. Sika tak daleko, jak tylko może, wygina nożyny wraz z biodrami, aby łukowi nadać jak najlepszy kształt. Jest prawie na granicy spadnięcia, wspina się na palce. Obok stoi kilkuletnia dziewczynka i pani wychowawczyni. Okazuje się, że każda z nich widzi zupełnie co innego w tym fascynującym zdarzeniu. Ale to jeszcze nie wszystko - pani wychowawczyni jest święcie przekonana, że dziewczynka widzi to samo, co ona. I w tym momencie następuje wielkie nieporozumienie.

            Przedszkole dało mi poza pojęciem bohaterstwa indywidualnego, pojęcie patriotyzmu, Narodu, Ojczyzny. Niezapomniane wzruszenia, którym ulegałam pod wpływem chociażby takich piosenek:

            „Idiot wojna narochlaja

            Swiaszczennaja wojna...”

A „wojna” szła z daleka. Z frontu, który był bardzo niepojętym zjawiskiem, takim jak to, że „kawaler bariszniu chocziet ukrast”.

            Pojęcie to z biegiem miesięcy zaczęło poszerzać się o płaczące baby, które otrzymywały listy z frontu donoszące o utracie najbliższych. Czasami dochodziły wieści o powrocie kalek, ale tego na własne oczy nie udało nam się jeszcze zobaczyć. Chociaż bardzo pragnęliśmy.

            Świat pozaprzedszkolny zamykał się w małym, miejskim podwórku. Dla nas wcale nie było ono takie małe, było pełne zakamarków, które w czasie gry w priaczennoje można było uznać za tajemnicze i nowo odkryte. Front tutaj przez długi czas nie docierał, nie dotykał osobiście nikogo. Może właśnie dlatego piosenki:

            „Na pozycyju dziewuszka

            Praważała bojca

            Tiomnoj noczju prastiłasia

            Na stupieńkach krylca.

            I poka za tumanami

            Widziet' mog pariniok

            Na okoszkie u dziewuszki

            Wsio garieł oganiok.”

            - były najciekawsze i zawierały najgłębszy i jedyny tragizm wojny. A już szczególnie w ostatnich zwrotkach, kiedy bojec pisze list, że”otarwało mnie nożeńku”. Dziewczyna na wieść o tym pokochała innego, a mnie w tym właśnie miejscu ogarniała pogarda do wszystkich dziewczyn. Nic też dziwnego, że powrót z frontu dziadzi Wasi poruszył nas niepomiernie.

            Dziadzia Wasia nie był wojakiem pierwszej młodości i jego żona w niczym nie przypominała machającej chusteczką dziewczyny z piosenki - niemniej były w tym pewne analogie. Dziadzia Wasia bowiem powrócił z frontu bez nogi! Ba! Gdyby tylko bez nogi. Wiszący kikut byłby jedynie czymś, czego należało się spodziewać po posiadaczu odznaczenia: Gieroj Sowietskowo Sojuza. Ale dziadzia Wasia wrócił z drewnianą nogą!

            Wszystko na pozór wyglądało normalnie - bo i spodnie miały na czym leżeć i but wysoki, w harmonijkę przycupnięty, jakby się na swoim miejscu znajdował. Tyle że dziadzia kuśtykał. Ale czegóż to jest dowodem? Byle kto może nogę skaleczyć i kuśtyka. To jeszcze żaden dowód na wojenną kontuzję. A jednak dziadzia Wasia potrafił nas przekonać, że to poważna sprawa. Kładł się w słoneczny dzień na ławeczce - lubił leżeć bezczynnie godzinami - i opowiadał, jak mu tę nogęurwało.

            - Dziadzia, toż ty masz nogę, czego wriosz!

            - A mam, tylko że drewnianą. Możesz gwoździe wbijać, a ja niepisnę. Popróbuj.

            Zachęcał z łobuzerskim uśmiechem, a chłopcy przynosili zardzewiałe gwoździe, wyszukiwali duży kamień i wbijali. Dziadzia w czasie tej operacji uśmiechał się w dalszym ciągu. Tym nas przekonał.

            Cały rytuał powtarzał się dnia następnego, wszyscy udawali, że wczorajszej próby nie było, a frontowiec na to pozwalał. Był on naszym największym wojennym wydarzeniem. A jednocześnie niezbitym dowodem na trwanie, gdzieś tam, w nieokreślonym miejscu prawdziwej walki. Bo wojna nie kojarzyła się nam z określonym terenem.Przychodziły listy z frontu. Szli ludzie na front. A dziadzia Wasia z frontu powrócił. Była to dla nas wielka radość. Oczywiście z powodu tej drewnianej nogi.

 

 

Do Polski czy do kraju?

 

 

 

            Po ,,wyjściu” Andersa delegatury polskie zostały zlikwidowane. Powstał Związek Patriotów Polskich. Uznano, że  mama jako nauczycielka będzie nadawała się do zorganizowania polskiej szkoły z internatem. Musiałyśmy wyjechać do Czkałowa - to znaczy ja „musiałam”, a mama być może chciała, na ten temat nic nie jest mi wiadomo. Nastąpiło pożegnanie z ciocią Zulą i Babcią Numer Jeden. Babcia Numer Dwa jeszcze za czasów Andersa wyjechała do Taszkientu. Fakt ten wskazywał na wyjątkowo szczęśliwe zrządzenie losu. Pozornie - niestety. „Los” bywa bardziej wredny, niż nam się wydaje. W czasie jazdy pociągiem musiała wysiąść na stacji i zwyczajem dobrze już znanym kucnęła „pod wagończyk”,  jako że nie widziała w okolicy żadnego odpowiedniego miejsca na zrobienie siusiu. Nie musiała się niepokoić, ponieważ postój był planowany na czas dłuższy.

            W momencie - na szczęście najdokładniejszego - kucnięcia, pociąg ruszył. Przywarła do ziemi. Nad nią dudniło tysiące kół. Słyszała dokładnie: „tu-trup, tu-trup, tu-trup...”, tyle że coraz szybciej. Lecz, na szczęście, trupa nie było. Była tylko rozpłaszczona babcia, na drgającej pod wpływem stukotu ziemi. Nastąpił wreszcie moment,w którym ostatni wagon pożegnał się z nią, a złośliwy turkot kół zmienił zawołanie na: budź-gotów, budź-gotów, budź-gotów... Usiadła i słuchała, aż całkowicie ucichnie. Dopiero po jakimś czasie zdała sobie sprawę, że w pociągu pozostał cały bagaż i dokumenty. Teraz nie jest w stanie niczym udowodnić ani nazwiska, ani narodowości, ani tożsamości. Właśnie: tożsamości. Nikt nie uwierzy, że jest ta sama. A ona? Czy jest tą samą? Nie, z całą pewnością po przejechaniu pociągu nie jest „tą samą”. Ludzkiej litości zawdzięcza przeżycie, własnej odporności energię potrzebną na powrót do Polski. Połączyła się ze swoimi dorosłymi dziećmi, kopcąc nieodłączną fajeczkę.

            Przy organizowaniu polskiej szkoły pomagał mamie pan Mach, który właśnie wyszedł z więzienia. Siedział w nim za pracę w polskiej delegaturze. Pamiętam tyle, iż to nazwisko w rozmowach między dorosłymi cieszyło się sympatią. Nie mogę pojąć, dlaczego wkrótce dobrowolnie odszedł ze Związku Patriotów Polskich. Przecież wszyscy mówili, że był bardzo żarliwym patriotą.

            Do internatu zaczęły napływać dzieci polskie i żydowskie. Kuratorium zaproponowało mamie ponownie pracę w szkole rosyjskiej. Ja przez jakiś czas korzystałam z internatu. Życie przedszkolne zakończyło się, rozpoczęłam naukę. Szkoła nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Nie była ani chcianym, ani też specjalnie złym miejscem na życie. Natomiast wstępny etap nauki pozostanie w pamięci z powodu istotnego wyróżnienia. Miałam wystąpić dla polskiej publiczności w sali prawdziwego teatru. Reflektory! Widownia nabita publicznością i ja absolutnie sama na scenie.

            Najważniejszy w tym wszystkim był okres przygotowawczy. W owym czasie mieszkałyśmy u bardzo sympatycznej babuszki. Mama po pracy miała przyjść po mnie, a ja miałam przygotować się do występu. Starałam się wywiązać z tego zadania jak najlepiej. Spytałam babuszkę, czy z lat młodości nie ma przypadkiem kredki do warg? Nie, nie miała, ale udało się nam wygrzebać lakier do paznokci. Szminkę zastąpił burak. Paznokcie wyglądały imponująco!

            Biedna mama nie przewidziała tej okoliczności, że przed wyjściem z domu będzie musiała żyletką zdzierać owoce mojej pracy. Inne detale dały się zmyć wodą i mydłem. Postanowiłam nie wystąpić, ale za chwilę pożałowałam mamy.

            Tak więc skompromitowana i odbarwiona zadebiutowałam przed wielkim audytorium, które już w czasie mojej deklamacji wiersza Mickiewicza „Przyjaciele” zaczynało, z niewiadomych dla mnie przyczyn, płakać. Nie przeczę, prowokowało mnie to do jeszcze gorliwszych wyznań. Słowa: „Nie masz teraz prawdziwej przyjaźni na świecie, ostatni znam jej przykład w oszmiańskim powiecie” przyjęłam za swoje własne. Końcówkę: „Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie” rzuciłam ostrzegająco i pouczająco. Ostatecznie miałam do kogo mówić: taka widownia! Potem były oklaski. Bardzo długie. Kazano mi raz jeszcze wyjść na scenę i raz jeszcze się ukłonić. Kategorycznie odmówiłam.

            - Po co? Przecież już raz się kłaniałam.

            Nie dałam się zaciągnąć. Wystarczy, że raz jeden zrobiono ze mnie durnia. I kazano umyć się po malowaniu, drugi raz się to nie uda! Ile razy mam się kłaniać przed ludźmi, dla których powiedziałam wiersz?

            Po występach mama zapytała:

            - No i jak?

            - Za malo klaskali - odrzekłam zdegustowana.

            Tym występem rozpoczęłam bardziej dorosły etap życia. Łatwiej było mi przystosować się do gromady internatowej młodzieży. Było to zbiorowisko bardzo różne wiekowo.

            Z tego okresu w pamięci mojej odnotowały się dwa najważniejsze zdarzenia. Jednym z nich było zjawienie się w internacie płyty: „Warszawo, ty moja Warszawo...” Warszawa była dla mnie symbolem ojczyzny, której nie było, tak jak symbolem domu był nieobecny ojciec.

            Ojczyzna - niepojęte znaczenie, ale genetycznie wpisane w tok naszego dziecięcego rozumowania tak, jakbyśmy pobrali cały cykl lekcji historii. Nie było dat, ale były symbole. Nie było nazw, lecz przestrzeń, która od nazw tych oddzielała. Płytę wysłuchiwaliśmy kilka razy dziennie. Płakali prawie wszyscy, poza najmłodszymi, którzy bawili się po kątach w wojnę i ciągle strzelali do Niemców.

            Słuchaniu towarzyszyły i smutek, i radość, że wreszcie są, słowa, którymi tak jednoznacznie mówi się o Polsce. Kiedy się coś robiło, wtedy melodia płynąca z płyty jedynie towarzyszyła,  ale kiedy usiadło się i wsłuchało, wtedy wdzierała się głęboko.

            Starsi ciągle mieli jakieś obowiązki. Pamiętam piętnastoletnią dziewczynkę, która swojemu chłopcu zaszywała spodnie, no bo to przecież musiał  być jej chłopiec. Co do tego nie miałam najmniejszej wątpliwości. I to była ta druga sprawa, którą dokładnie zapamiętałam. Zobaczyłam, na czym powinna polegać prawdziwa i bezinteresowna miłość. O takiej miłości marzyłam i miałam nadzieję, że ją spotkam. Inne dziewczynki też coś szyły, prały i zajmowały się najmłodszymi, które bardzo szybko przywiązywały się do swoich opiekunek. Często nazywały je mamusiami, z czego nastolatki były bardzo dumne i jeszcze gorliwiej spełniały dobrowolnie przyjęte na siebie obowiązki.

            Chociaż świat mój poszerzył się o internat i salę teatralną, chociaż uczucia patriotyczne zaczęły łączyć się przede wszystkim z piosenką „Warszawo, ty moja, Warszawo”, a nie z dudnieniem maszerujących wojsk: „ldiot wojna narodnaja”, to podwórko, jego zakamarki, dzieci i sprawy rodzinne były dominujące.

            Coraz częściej mówiło się o tym, że zbliża się koniec wojny, a wraz z nim i nasz powrót do Ojczyzny. Tatuś przysłał list opatrzony napisem: „Prosmotrienno wojennoj cenzuroj”, numer 21154.

”Kochana Włado!

            Cieszy mnie bardzo, że macie dokumenty w porządku i czekacie na wyjazd do Kraju. U mnie, zdaje się, ta sprawa jeszcze trochę przewlecze się. Mnie powodzi się lepiej niż innym kolegom. Oby Bóg dał zjechać się nam wszystkim do Kraju i widzieć się tak, jak o tym marzymy...”

            Potem osobny liścik do mnie. Byłam bardzo dumna z tych specjalnie dla mnie napisanych słów. Nabrałam przekonania, że jeżeli mój tatuś, dorosły człowiek, czeka na mnie i tęskni, to znaczy, że ja jestem bardzo ważną osobą. Przynajmniej nie mniej ważną niż inne osoby oczekiwane w Kraju.

            Niezupełnie była dla mnie jasna sprawa z tym Krajem. Co oznaczało pojęcie “Polska” wiedziałam. Przyjedziemy do domu, w którym będzie tatuś, będzie zapach puszczy i wilko-zajęcy, przyniesionych z polowania. I będzie pięknie ubrana mama, siedząca za stołem.

            Tutaj jednak cały czas była mowa o Kraju. Tego nie dało się tak łatwo wyobrazić. Polska kojarzyła się z mową, z dotykiem ziemi, a Kraj z granicami, które należy przekroczyć. Nie, z całą pewnością nie byłam pewna, dokąd my po tej całej wojnie pojedziemy. Miałam nadzieję, że jednak do Polski, a nie do Kraju.

            Zulki nie było z nami, z ciocią i babcią została w Panamarowce.Nie miałam z kim podzielić się swoimi różnymi wątpliwościami. Wyraźnie tęskniłam za nią i pisałam pouczające listy, jako że pretendowałam w tym naszym wspólnym siostrzanym związku do duchowego przewodnictwa.

            „Kochana Zuleńko!                                                                 18 III 1945 rok

Jak się czujesz dlaczego nie piszesz listów tylko jeden napisałaś. Ja za tobą tęskniłam bo nie piszesz napisz o kotkach o swojich jak one tam czy nie pozdychały czasem. Zula powiec mamusi, że Basia kazała żeby cie nauczyła pisać czytać i rachować. Napisz jak wierszyk czy nauczyłaś się i czy tobie on podoba. A jak nauczysz się to będziesz uczyć się drugiego co napisałem. Całuję mocno”.

            Z tego listu wynika, iż w owym czasie “pisałem” już wierszyki i że zupełnie nie „odróżniałem”płci.

            Do moich przypadłości i nieprawości charakteru niespodziewanie doszła jeszcze jedna dolegliwość. Wyjechałyśmy z mamą do Solilecka. Mama służbowo, a ja prywatnie. Zatrzymałyśmy się w bardzo miłym domu, w którym była starsza ode mnie dziewczynka. Czas wolny, a więc od rana do wieczora, spędzałyśmy nad słonym jeziorem. To był fenomen natury! Tam dowiedziałam się, że umiem pływać. Wchodziło się do wody i kładło na jej powierzchni tak, aby nie zanurzać głowy, i to wszystko. Woda przesycona solą była tak gęsta, że utonięcie w niej nie było możliwe. Tutaj każdy mógł być Chrystusem i przechadzać się po jej powierzchni, o ile oczywiście potrafił utrzymać równowagę, co nie było takie proste.

            Nad jezioro przyjeżdżali starzy Kazachowie i leczyli różne grypy, zapalenia i bronchity. Po kąpieli w słonej wodzie nakładali owcze, długie kożuchy, siadali w herbaciarni i pili mnóstwo gorącej herbaty, słodząc cukrem “na prikusku”. A może w owym czasie sacharyną, nie pamiętam.

            Przyglądałam się temu wszystkiemu z wielkim podziwem i zazdrością, że nie muszę niczego leczyć. Los okazał się łaskawy. Nie zdążyłyśmy wyjechać z Solilecka, a ja dostałam bardzo wysokiej temperatury. Mama musiała zawieźć mnie do lekarza. Podróż trzeba było odbyć pociągiem, a do pociągu kawał drogi. Nie mogę pojąć, dlaczego nogi odmawiały mi posłuszeństwa, a słabość ogarniała tak wielka, że ciągle bałam się utraty przytomności... Ruszyłyśmy przez jakieś pola na przełaj, bo tam zatrzymywał się pociąg. Czas naglił, a mnie ziemia przeszkadzała i powodowała ciągłe potykanie.

            Wreszcie mama załadowała mnie na plecy i ciągnęła przez te pola. Nie niosła, a ciągnęła. Byłam już rosłą dziewczynką i moje nogi prawie wlokły się po ziemi. Żenowało mnie to bardzo i wtedy po raz pierwszy zaczęłam pojmować, że przyroda przysposobiła kobietę do bycia matką, która potrafi wszystko, i że bez tatusia nie można wytrzymać, ale bez matki nie można po prostu żyć.

            Lekarz zaaplikował mi jakiś ogromny zastrzyk pod łopatkę. Był tak bolesny, że zrobiłam w majtki siusiu. Zupełnie nie pojmuję, jak mogłam takie upokorzenie przetrwać. Nie skończyło się jednak na tym, bo chociaż zostałam definitywnie wyleczona i uodporniona na anginy - do dnia dzisiejszego - to przez pół roku ja i osoby mieszkające z nami odczuwały skutki tego zabiegu. Polegało to na tym, że w jakiś czas po zaśnięciu zrywałam się z okropnym krzykiem, nieświadoma niczego i nie pamiętająca. Wyrywałam się i chciałam uciekać. Trzeba było mnie trzymać i uspokajać. Potem zaczynałam ziewać i to już była oznaka końca ataku. Do mojej świadomości docierał głos mamy: zrób siusiu, zrób siusiu, zrób siusiu... Po wstaniu z nocnika spokojnie zasypiałam i na tym się kończyło. To, że nic nie wiedziałam o swoim krzyku, nie jest zupełnie zgodne z prawdą, ponieważ w jakimś momencie do mojej przytomności docierał tak straszny lęk, tak straszny, że nie dawał się z niczym porównać. Wiem, że bardzo mnie męczyły te najnowsze przeżycia.

            Pewnego razu mama przyszła ze szkoły bardzo wzruszona. Wyjęła z torebki kilka drobnych pakuneczków, w których były upominki w postaci mydełek, grzebuszka, czekoladki. Pionierki zaprosiły mamę na swój kastior i wręczyły paczuszki. Prawdopodobnie zbiórka była pretekstem, żeby polskiej nauczycielce sprezentować te drobiazgi. Kto był inicjatorem całej sprawy nie wiemy, nauczycielka czy też same pionierki.

            Im bardziej zbliżał się czas naszego powrotu do Polski, tym więcej wiadomości napływało z Kraju. Obok gazet wydawanych przez Związek Patriotów Polskich docierały i inne polskie gazety. Kiedyś idąc ulicą mama niosła pod pachą egzemplarz „Wolnej Polski”; podeszła do niej starsza już kobieta. Okazało się, że wiele lat temu dotarła aż pod Ural ze swoim mężem, który był poszukiwaczem złota. Mąż już nie żyje, a córka jest lekarką. Ona sama, chociaż mieszka tutaj ponad trzydzieści lat, bardzo słabo mówi po rosyjsku. Po tym pierwszym spotkaniu często odwiedzała nas, a jej córkę - o pięknej, polskiej urodzie - również poznałyśmy. Bardzo pragnęła wyjechać do Polski. Chciała związać się z jakimkolwiek Polakiem, aby znaleźć pretekst do wyjazdu. Przeważyły jednak wewnętrzne skrupuły. Została w kraju, który ją wykształcił. Poza tym urodzona i wychowana w Czkałowie nie miała poczucia utraconego domu, nie odczuwała potrzeby powrotu do ojczyzny i tylko pod wpływem matczynego wychowania chciała do Niej wyjechać. A kto wie, czy kiedyś nie zatęskniłaby za rodzinnym Czkałowem i znajomymi uliczkami? Niemniej jednak zetknięcie się z Polakami było dla obu kobiet bardzo głębokim przeżyciem, które naruszyło względny, od lat pielęgnowany spokój.

 

 

Wołodzia

 

 

 

            W drodze do Polski zatrzymałyśmy się w Oszmianie. Trzeba było zabrać dziadka, który w oszmiańskim domu oczekiwał na powrót rodziny. Ciocia z Zulą i obie babcie dawno już były na terenie Ziem Odzyskanych. Nie bardzo rozumiałam, co to za ziemie. Jak długo zamierzałyśmy pozostać w Oszmianie - tego nawet mama nie wiedziała. Jedno wkrótce stało się pewne: dziś czy jutro trzeba będzie nieodwołalnie jechać do nie znanego Kraju, ponieważ tutaj już nikt nie powróci, a wszyscy czekają tam, w Ojczyźnie.

            Na razie było wspaniale! Ulice powiatowego miasteczka, kilka rozwalonych domów, cmentarz i rzeka stały się miejscem codziennych zabaw. A najważniejsze były polskie dzieci, polski język, polski kościół (obecnie - koniec lat osiemdziesiątych przeznaczony do odbudowy). Wszystko było takie interesujące. Boga dotychczas znałam z cerkwi, do której od czasu do czasu wstępowałyśmy. Aby nie budzić zainteresowania, biłyśmy pokłony wraz z prawosławnymi. Tutaj należało trochę inaczej ujawniać swoje wyznanie wiary. Tego wszystkiego musiałam uczyć się od podstaw, żeby również nie budzić zainteresowania swoją niewiedzą.

            Nie kościół jednak stanowił dla mnie podstawę do rozmyślań. Na wstępie wydał mi się najbardziej interesujący drugi dziadek - brat dziadka z brodą. Do mieszkania dziadka z brodą wchodziło się z ulicy. Najpierw był korytarz, z którego prowadziły drzwi do pokoi na prawo i na lewo. Korytarz w głębi był odgrodzony ścianką z podnoszonym oknem. Bez drzwi! Za tym przepierzeniem stało łóżko, na którym 1eżały nigdy nie słane szmatki, i stolik przykryty gazetami.

            Lokator tego pomieszczenia nie chciał żadnej zmiany. Był niezależny i przed nikim nie zamierzał tłumaczyć się ze swojego sposobu życia. Wracał o bardzo różnych porach. Czasami rano, a czasami wieczorem. Cicho przemykał się przez korytarz, podnosił okno, przerzucałnogi przez parapet i natychmiast opuszczał za sobą ramę. Światła żadnego nie używał. Przychodził przespać się, a do tego światło nie było mu potrzebne. Kim był, co robił? Nigdy się do końca nie dowiedziałam. Dla mnie był on po prostu cudownym bradziagą. Człowiekiem prawdziwie wolnym. Mama mówiła, że jest to osoba bardzo nieszczęśliwa, ale ja tego nigdy nie zauważyłam. Czasami sprzedawał na targu laskowe orzechy. Musiał więc je uprzednio zbierać. Może właśnie dlatego tak często był nieobecny.

            Oszmianski targ, to osobna sprawa. Dla mnie był on miejscem, w którym każdy stragan, każdy zapach przywoływał obrazy tak nieprawdopodobnych historii, że wystarczały mi za baśnie całego świata. Kiedy podchodziłam nieśmiało do drewnianej ławy, na której stał worek z orzechami, a przy nim był drugi dziadek, opanowywało mnie wzruszenie tak wielkie, że czułam drżenie nóg. Nawet nie byłam pewna, czy drugi dziadek mnie poznaje, czy wie, że ja uważam to stoisko z orzechami za miejsce własnego dużego teatru. Czasami dawał mi garstkę orzechów. Czułam wtedy w dłoni ich rozpaloną zawartość i częstowałam dzieci z przekonaniem, że obdarowuję je klejnotami.

            Na targu wszyscy znali mojego dziadka z brodą. Znali go mieszkancy miasta. Był zielarzem i chociaż nie zajmował miejsca przy targowym stoisku, to wiadomo było, gdzie należy go szukać, aby uzyskać dobrą radę z garścią mieszanki ziołowej. Cudzoziemcom, którzy coraz częściej zjawiali się w Oszmianie, znany był jako “dzieduszka z ajstom”.

            Kiedyś przez cały rok opiekował się bocianem, którego wyleczył i z konieczności musiał przetrzymać przez zimę. Bocian tak przyzwyczaił się do niego, że chodził po mieście krok w krok za swoim dobroczyńcą, stąpając godnie na długich, czerwonych nogach. Razem przychodzili na targ i nie było lady z mięsem, aby nie sfrunęła z niej dla bociana jakaś smakowita danina. Bocian był również obiektem rozpoznawczym. Otóż razu pewnego dorodny wojak, spacerując z panną po ulicach zupełnie innego miasta, pochwalił się:

            - A ja był w Oszmianie.

            - Niemożliwe, ja pana nigdy nie widziałam.

            - Był i pamniu dzieduszku z ajstom.

            Więcej dowodów nie musiał podawać.

            Właściwie dziadka pierwszego od dziadka drugiego różniło jedynie życie, ale stosunek do tego życia był bardziej zbliżony, niż się to postronnym wydawało. Edukację swoją zakończył bardzo wcześnie - w drugiej klasie szkoły podstawowej obraził go nauczyciel. Nie mam pojęcia, na czym ta obraza mogła polegać, być może usłyszał to, co dzisiaj słyszą często nasze inteligentne i dobrze rozwinięte dzieci, a spływa to po nich jak po szkle. Dość że dziadek uciekł z klasy przez okno i nigdy już więcej do szkoły nie powrócił. Cale życie wiele myślał i czytał. Może drugi dziadek czuł się bardziej wyzwolony od niepotrzebnych myśli. Przynajmniej robił to, co chciał! Ja - jak na razie - również robiłam to, co chciałam. Moje życie w Oszmianie było piękne i pełne wrażeń. Nie odczuwałam smutku, nie czułam się niepotrzebna ani też osamotniona.

            Wkrótce po przyjeździe poszłyśmy z mamą i jej koleżanką na cmentarz. Dziwiło mnie trochę, że dorosła kobieta też ma koleżankę. Moje są mi niezbędne do realizowania wariackich pomysłów, co jednak dorosły człowiek może robić z koleżankami, bardzo mnie to intrygowało.

            Był piękny, słoneczny dzień. Słońce dosłownie plątało się w gałęziach drzew, lekki wiatr poruszając je od czasu do czasu odsłaniał leniwie wędrującą tarczę słoneczną i wtedy ono nagle robiło „kuku”. Mama z ciocią - tak ją bowiem nazywam - gawędzą ściszonymi głosami, jesteśmy już na cmentarzu. Panująca tutaj cisza zmusza i mnie do wolniejszego kroku, uważam, aby nie nastąpić na te mogiłki, które są trochę zapadnięte i bez ogrodzenia. Wiem, że leżą tam zmarli ludzie. Cmentarz robi na mnie kolosalne wrażenie. W moich oczach jest przeogromny, otoczony żywopłotem, w którym rośnie mnóstwo agrestu.

            To miejsce, dzisiaj z takim respektem traktowane przeze mnie, za dwa miesiące stanie się dla mnie i moich koleżanek miejscem zabaw w chowanego, a zielony, soczysty agrest, który tutaj zaowocuje bardzo obficie, nie narzekając na brak pożywienia, najdoskonalszym dla mnie łupem. Nie wszystkie dzieci odważały się go jeść, ja nie miałam oporów. Mój organizm dosłownie wsysał w siebie to wszystko, co krzakom agrestu udało się przetworzyć z soków urodzajnej, cmentarnej ziemi. To było najwspanialsze miejsce w całej Oszmianie. Dzisiaj jednak będąc tu po raz pierwszy odczuwam nie swojskość terenu, lecz majestat szumiących drzew, nieruchomo stojących pomników – zapewne skromnych, ale dla mnie bardzo monumentalnych - i tajemnicze ciepło większości grobów otoczonych małymi, prześlicznymi, drewnianymi płotkami. Delikatne poprzeczki płotków, na górze przeważnie podcięte w ostre zakończenie, były często pomalowane na zielony albo brązowy kolor.

            Na Cmentarz przyszłyśmy do cioci, siostry mamy, która jeszczeprzed wojną zmarła na gruźlicę i leży właśnie za takim płotkiem. Przy grobie jest ławeczka. Najpierw uklękłyśmy i modlimy się, to znaczy modli się mama i jej koleżanka, a ja przyglądam się płatkom różowych kwiatków na mogile i trochę cioci zazdroszczę tego cichego i własnego domku, w którym może robić, co tylko jej się podoba. Nawet żałuję, że tak prędko opuszczamy przytulne palisadki i idziemy zwiedzać cały cmentarz. Mama i ciocia przystają przy niektórych grobach, żegnają się i wspominają ludzi, których już nie ma. Ja sylabizuję napisy: Wysocki, Butkiewicz, Chomiczewski... Wszystkie nazwiska kończą się na „ski” albo „icz”, dziwi mnie to bardzo, mama tłumaczy, że nic w tym dziwnego - przecież są to polskie mogiły. Dłużej zatrzymujemy się przy skromnym grobie, na którym pali się świeczka. Ciocia też zapala swoją. Stoimy trochę dłużej, modlimy się, a potem ciocia coś mamie opowiada podnieconym głosem. Do mojej świadomości dociera tylko to, że jest to mogiła zbiorowa, w której leżą trzydzieści dwie osoby rozstrzelane w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku za “wredzicielstwo”.

            - Byli w partyzantce? - pyta przyciszonym głosem mama.

            - Ee tam - macha ręką ciocia - różni pracujący ludzie, spokojni. Wpadli, bo ktoś naszeptał.

            Kto „naszeptał” i dlaczego „szeptał”, nie mogłam pojąć. Nie był to jednak dla mnie wystarczająco ciekawy problem, żeby się nad nim dłużej zastanawiać.

            Opuszczamy cmentarz. Ja idę tyłem i nie mogę oderwać oczu od migotliwości słonca pośród drzew, dostojności krzyży i krzyżyków oraz od soczystej zieleni żywopłotu. (Obecnie cmentarz jest zarośniętyi przeznaczony do likwidacji. Na jego terenie będzie wybudowane jakieś przedsiębiorstwo. Nie będzie miała już swojego miejsca moja ciocia, ani trzydziestu dwóch wredzicieli. Znikną również wszystkie „ski” i „icze”).

            Następnego dnia przerwa w poznawaniu miasta i przyjaciół. Spędziłyśmy go w Bałwaniskim lesie, byłym folwarku Ożyszki. Przez wielelat uważałam, iż nazwa wywodzi się od orzechowych obfitości a więc powinno pisać się orzyszki - które, na dobrą sprawę, obfitością mamiły jedynie na dziadka straganie. Wreszcie dowiedziałam się, jak to naprawdę było: otóż około dwustu lat temu, w czasie wielkiego polowania, które odbywało się w Bałwaniskiej Puszczy, na wzniesienie przed lasem wybiegł wspaniały kozioł. Krzyknięto: “Oźys!” – zgodnie z ojczystym językiem łowców. Wzgórze zostało nazwane Kozłowym, czyli Ożyskis - po jakimś czasie dostosowało się do spolszczonej koncówki, przyjmując ostateczną wersję: Ożyszki.

            Kiedy Babcia Numer Dwa przyjechała z czwórką małych dzieci, na tym właśnie wzgórku wybudowano dom. To właśnie w nim urodziłam się pewnego dnia. Nic więc dziwnego, że moja mama chciała mi go pokazać. Poszłyśmy do Ożyszek pieszo: dwanaście kilometrów piaszczystą drogą. Zalaną wczesnoletnim słońcem, w zieleń cichą, gdzie uspokojone ptaki przebyły już swój godowy okres. Weszłyśmy w las pamiętający nie tylko ostatnie, partyzanckie dzieje, ale i tysiąc osiemset sześćdziesiąty trzeci rok. Z tejże puszczy mój pradziadek, Eustachy, powędrował zakuty łańcuchami do guberni Penzeńskiej na dwanaście lat, a jego brat, Zygmunt, uciekł z Syberii i nigdy już nie powrócił do Ojczyzny, znajdując miejsce w obcej encyklopedii. Do późnej starości tęsknił za Litwą i ubolewał, że jego dzieci nie znają polskiego języka. (Zygmunt był skazany na śmierć, za udział w Powstaniu Styczniowym, a Eustachy tylko na katorgę, dlatego też matka wykupiła Zygmunta za wszystkie srebra i klejnoty rodzinne, uzyskując zamianę wyroku na łagodniejsze zesłanie, z którego łatwiej było uciec, niż Eustachemu w łańcuchach i z poważną wadą wzroku).

            Mama pokazywała mi drogę, po której przeszły wojska carskie, przeczesując las w poszukiwaniu buntowszczyków, na której potem żadna trawa nie chciała rosnąć. Nie wydawało mi się to prawdopodobne. Tym bardziej, że teraz nie wyglądała ani imponująco, ani tak bardzo łyso. Taka sobie zwyczajna, trochę szersza droga przez las. Skręciłyśmy w polanę i padły plackiem na piaszczystą ziemię, pachnącą słońcem, grzybami i czymś bardzo bliskim. Czym? Nie potrafię określić. Niewykluczone, iż podobny zapach odczuwa niemowlę ssące matczyną pierś. To „coś” odczuwałam leżąc na ziemi.

            Płakałyśmy nad Sybirem i wojskiem carskim, nad Polską i sobą. Pojęcia nie mam dlaczego, ale tak już jest w życiu małego człowieka, że przyjmuje za swoje i to, co duży człowiek sądzi. Wędrówka po leśnych polanach i dróżkach była najpiękniejsza z tych, jakie dotychczas udało  mi się przeżyć. Wrażenie potęgował fakt, że byłam niższa od drzew, a zupełnie mała w towarzystwie rozłożystych dębów. Starsze drzewa rozpychały się ramionami we wszystkie strony, pozostawiając pod sobą dużo wolnej przestrzeni. Skwapliwie korzystały z tego trawa i mech, tworząc polany wysuszone słońcem i nasączone zapachem iglastych drzew. Z całą pewnością nie znam lasu, który byłby tak zgodny z rytmem mojego oddechu. Natomiast dom Ożyszkowski zawiódł moje oczekiwania. Przed gankiem leżała ogromna sterta śmierdzących śmieci, gnijących odpadów, oblepionych rojem tłustych much. Wewnątrz domu nie było lepiej. W każdej izbie mieszkała jedna rodzina. Ci, którzy przedtem żyli w czworakach. W każdej rodzinie kilkoro dzieci, podłoga czarna, obierki i zafajdane dzieci na podłodze. Co jakiś czas wchodziły kury, przyjaźnie pogdakując, wdzięczne za dopuszczenie do podłogowego śmietnika.

            Przywitano nas serdecznie, ale bez wylewności. Mama popytała, jak to było w czasie wojny, i wróciłyśmy do Oszmiany. Droga powrotna wydała się o wiele dłuższa. Nie wiem, czy moja wyobraźnia, czy też wprowadzony przez mamę nastrój powodowały, że każdy następny krok był coraz trudniejszy. Czułam, jak pozostający za nami odcinek drogi staje się coraz dłuższy, a ten przed nami skraca się nieodwołalnie. „Życie przemija” - rzekła mama bez sensu. Przynajmniej dla mnie nie było to zrozumiałe. Dzieci mają swoje własne troski, własne sprawy do załatwienia i one to dość szybko izolują od wpływów dorosłego świata.

            Oszmiana ciągnęła się zaułkami ulic, ciągnęła rzeką i setką zakazanych zakamarków. Poza tym byłam dodatkowo zajęta: chodziłam na naukę do kościoła, ponieważ miałam przystąpić do pierwszej komunii. Byłam wyrośnięta i najstarsza wśród kandydatek. Wyjątkowe okoliczności, które przyczyniły się do tego faktu, wystarczająco mnie usprawiedliwiały.I ksiądz machnął ręką na teoretyczne niedociągnięcia. Sama więc musiałam dociekać wielu niepojętych spraw. Nie było to takie trudne, ponieważ główny ministrant stał się, niespodziewanie dla mnie, moim najlepszym przyjacielem. Otóż Władek, późniejszy Wołodzia, był nie tylko głównym ministrantem, ale również przewodniczył całej gromadzie podwórkowych rówieśników. Wszyscy byli zobowiązani go słuchać. A dyscyplina w wielu zabawach była potrzebna. Tak jak na przykład w tej, która stała się dla mnie przełomowa. Postanowiliśmy zwiedzić dach rozwalonego domu. Jedną stroną sterczał on do góry, ponad resztki domu, a drugą zapadał się głęboko do wewnątrz. Weszliśmydo środka. Rozwalone ściany zagradzały przejście i trzeba było bardzo ostrożnie wspinać się po stercie cegieł. Postanowiliśmy dojść do otwartego w błękitne niebo kominowego przewodu. Przez tę właśnie dziurę należało wydostać się na dach. Władek, jak na dobrego przywódcę przystało, kazał nam pozostać na dole, a sam zaczął włazić po osypującym się gruzie.

            - A co my mamy teraz robić? - zapytało któreś z nas.

            Na to Władek odwrócił się, popatrzył na mnie i stanowczo oznajmił:

            - Jej macie słuchać, ona mnie zastępuje.

            Tym sposobem zyskałam najlepszego przyjaciela. Nic więc dziwnego, że sprawa pierwszej komunii stała się dla mnie mniej groźna. Wraz z przejęciem częściowej władzy, zaczęły się moje głupie pomysły. Realizacja jednego z nich zakończyła się niewesoło. Otóż terenem naszych zabaw było wszystko: ulica, rzeka, ruiny albo mieszkanie któregoś z nas, jeżeli rodzice byli w nim nieobecni. A ponieważ był to okres wakacji, więc dzieci dysponowały czasem od rana do wieczora.

            Zaproponowałam urządzenie prawdziwej uczty. Byłam świeżo po wizycie u krewnych mamy w głębi Litwy i szczerze podziwiałam dorosłych za ich wesołe usposobienie i niespożytą energię w piciu alkoholu. Chciałam więc coś takiego zainscenizować w wydaniu naszej gromadki. Poszliśmy nad rzekę nałowić ryb. Zdobycie ziemniaków było sprawą łatwą, a na wódkę uzbieraliśmy pieniądze. Zakupiliśmy ćwiartkę, która została czterokrotnie rozcieńczona wodą, dzięki czemu płyn nabrał smaku pomyj, ale zapach został prawdziwy.

            Przygotowania rozpoczęły się od samego rana. Przynieśliśmy nad rzekę kilka patyków ze sznurkami i haczykami. Nadziewaliśmy na nie robaczki i ryby brały jak szalone. Nieważne, że nasz połów składał się z malutkich rybek, zwanych koluszkami, i nawet nie jestem pewna, czy należały one do jadalnych. Były to jednak prawdziwe ryby. Nad rzeką nastąpiło pierwsze ostrzeżenie, sygnalizujące, iż nie wszystko potoczy się zgodnie z naszymi oczekiwaniani. O tej porze dnia przychodziła tutaj kąpać się cała, stacjonująca w Oszmianie, KrasnajaArmia. Po wielu latach dowiedziałam się, że sposób, w jaki zażywali kąpieli, na plażach świata dozwolony jest w wydzielonych sektorach.Tutaj jednak nie było podziału na plaże takie czy owakie. Sołdaty kąpali się tak, jak ich Batiuszka stworzył, i nikomu to nie przeszkadzało. A tym bardziej nam.

            Władka z nami nie było. Pełnił jakieś kościelne powinności i ja czułam się odpowiedzialna za całą sprawę. Przy samym brzegu nie łowiło się najlepiej, trzeba więc było wejść do wody i zarzucić patyk nieco dalej. Nagle jeden z młodszych chłopców zanurzył się pod wodę i zaczął tonąć. Nie wiem, kto z pozostałych osób umiał pływać, ja w każdym bądź razie nie. Skoczyłam jednak na ratunek. Chwyciłam wynurzoną na moment rękę i nagle również poszłam pod wodę.

            Na nasze szczęście przyszli już sołdaty. Nie zdążyli się porozbierać, ale w takich sytuacjach zawsze znajdzie się ktoś z błyskawicznym refleksem. I tym razem tak było. Jakiś starszyna - bo z gwiazdką – runął do wody w mundurze. Powyciągał nas bardzo sprawnie i bez najmniejszej zapowiedzi zerżnął tyłki wojskowym pasem. Nie pamiętam, żebym się darła. Pewnie bałam się stracić autorytet. Po tym niefortunnym zajściu natychmiast opuściliśmy rzekę, zabierając ze sobą złowione śmieciuszki.

            Nie wszystkie moje pomysły były źle oceniane przez dorosłych. Z wielką pochwałą opowiadano, jak uczyłam dzieci tańczyć krakowiaka, który na dobrą sprawę bardzo był podobny do „Jeziora łabędziego”, z którego to baletu kiedyś podziwiałam zdjęcia w jakimś czasopiśmie. Zadaniem moim było stworzyć prawdziwy, podwórkowy balet. Próby odbywały się w ruinach, a występy na podwórkach.

            Zbliżała się komunia i trzeba było skupić się nad tą sprawą. Wszystko przebiegło lepiej, niż przewidywałam. Najbliższe dni były poświęcone modłom i ciągłemu przesiadywaniu w kościele. Ponieważ z teorii byłam niedouczona, nie nadążałam za tym, co moje koleżanki robiły. Długo nie mogłam pojąć, dlaczego co jakiś czas wchodzą do kościoła, klękają i poruszają szybko wargami. Ja, nie chcąc zdradzić się ze swoją niewiedzą, czyniłam to samo, tyle że zamiast gorliwych modłów, stroiłam komiczne miny i potwornie się nudziłam. Pobożne kobiety kręciły z dezaprobatą głowami, a zamodlone koleżanki nie dostrzegały, na czym polega moje im asystowanie. Kiedy po raz trzeci tego samego dnia przystąpiły do spowiedzi, nie wytrzymałam:

            - Z czego się tak ciągle spowiadacie?

            - Powtarzamy to samo, na zapas, aby jutro z czystą duszą przystąpić do komunii.

            - To się zupełnie nie opłaca. Wariatki! Trzeba najpierw nagrzeszyć. Chodźmy do księdza na czereśnie i zielone jabłka. Wczoraj próbowałam, prawie dobre.

            Propozycja nie nadawała się do odrzucenia. No, nareszcie zaczęło się coś normalnego dziać. Rozpoczęłyśmy od samego rana; zaraz po komunii świętej poszłyśmy do sadu, a potem do spowiedzi. Ksiądz długo i po ojcowsku tłumaczył nam niegodziwość naszego czynu i kazał się modlić. Nie za wiele, w miarę. Kiedy jednak tego samego dnia ponownie najadłyśmy się jego czereśni i poszłyśmy oczyścić zababraną duszę, nie wytrzymał i wyskoczył za nami z konfesjonału, aby osobiście udzielić, bez boskiego pośrednictwa, rozgrzeszenia. Cały kościół dudnił odgłosem naszych bosych stóp. Z mojego pomysłu wszyscy odnieśli korzyść: my miałyśmy się z czego spowiadać, ksiądz o czym mówić na niedzielnym kazaniu, a rodzice temat do pedagogicznych pouczeń.

            Nie zawsze jednak przebywałam z rówieśnikami. W niedzielę chodziłyśmy do mamy koleżanki. Lubię ją, jest łagodna, duża i wszystko uważa za normalne. Kiedy się spotykają, opowiadają sobie o przeżyciach wojennych lat, wspominają młodość. Obie nauczycielki, a więc wiele wspmnień i opowiastek dotyczyło szkoły. Kiedy musiałam przebywać w ich towarzystwie, to z braku innego zajęcia słuchałam, o czym rozmawiają. Szczególnie ciekawiły mnie szkolne dzieje.

            - Nie mogłam od razu pracować w szkole. Najpierw wszyscy musieliśmy się nauczyć języka rosyjskiego i białoruskiego. Początkowo nie chciało mi się - ciocia już taka jest, zwyczajnie mowi: „nie chciało mi się” - ale przyszła Niutka i mówi: uczmy się razem, będzie mi łatwiej. Wzięłam azbukę i, cholera, w ciągu jednego dnia całą przeczytałam. Poszło, mówię ci, Władka, jak po maśle. W szkole oczywiście mówiłam do dzieci po polsku, przecież nie było nawet jednego białoruskiego dziecka, i cały czas zerkałam przez okno, czy nie idzie inspektor. A co ty myślisz, dzieci są mądre, wszystko rozumiały. Na lekcji historii zawsze zaczynałam: dzieci, historia sowiecka tak mówi : ... no i dalej zgodnie z podręcznikiem, jakie to winy ciążą na “biełopolakach”. Języka polskiego i historii Polski dzieci uczyły się na tajnych kompletach. Lekcje odbywały się każdego dnia w innym domu, albo na plebanii. Nie było ani jednej wpadki. Dopiero w czterdziestym drugim roku w szkołach uczyło się po polsku i po białorusku. Tak ze dwa lata, a potem - kiedy znów przyszli sowieci - apiać snaczała. Teraz to już wiesz, jedni wyjechali do Polski i ciągle wyjeżdżają. Trochę pewno zostanie. Ja zostanę. Tu bliżej są mogiły moich.

            Przy tym ciocia westchnęła, co jej się rzadko trafia, miała jednak powód, w Katyniu został brat i mąż, ojciec stary nie chciał jechać. Wolał pozostać w swoim domu. (Umarł w więzieniu, ciocia przez kilka lat ukrywała się, w latach sześćdziesiątych przyjechała do Polski. Jest pogodną staruszką. Na Powązkach w 1988 roku zakupiła i wmurowała tablicę ku czci swoich pomordowanych).

            Nagle wszystko się skończyło. Termin wyjazdu do Kraju ustalony. Dokumenty wręczone. Odwołania nie było. Pozostawiono nam tylko dwie drogi: Syberia albo Kraj. Tak oświadczyły władze.

            Brat dziadka nie chciał wyjechać: Pozostał. Nie wyobrażał sobie wędrówki w nieznane. Albo to nie jest u siebie w domu? A tam, w dalekim Kraju, z czego będzie żył? No więc pozostał. My pojechałyśmy do tatusia. Ze wstydem muszę przyznać, że będąc w Oszmianie zupełnie zapomniałam, iż tatusia nie ma z nami. Byłam po prostu bardzo zajęta, a poza tym wierzyłam, że teraz tatuś jest już blisko i nie ma się czym niepokoić.

            Pociąg szedł z Wilna do Warszawy przez Suwałki. Na dworcu nie tylko my obie czekałyśmy na wyjazd do Kraju. Bagaże, dorośli, dzieci i starcy. Zmęczone i znudzone bezczynnością dzieci popłakiwały i marudziły. Nagle, wśród głośnego szlochu, rozległo się dziecięce żądanie: „Dość tej Polski - wracajmy do domu!” Uznałam za słuszne, iż awanturnik dostał klapsa. Ja byłam już psychicznie nastawiona na jazdę pociągiem, tym bardziej że dziadkowy dom w Oszmianie nie do końca kojarzył mi się z domem. Poza tym myślałam o spotkaniu z tatusiem Wyobrażałam sobie tysiące wersji, a wszystkie były wielkie, wzruszające i porządkujące całe nasze życie.

            W Wilnie spędziłyśmy cały dzień. Mama dziwnie wzdychała i długo modliła się przy Ostrej Bramie. Na mnie to nie robiło zbyt mocnego wrażenia. Duże i nie znane miasto, do którego codziennie chodzi pociąg z Warszawy. Nie doceniałam wtedy jeszcze potęgi granic. Nie umiałam oddzielić spraw małych od wielkich. Inną miarę miały dla mnie, inną dla mamy.

            Do Warszawy przyjechałyśmy wczesnym rankiem. Mama w patriotycznej potrzebie postanowiła doczekać dnia i zwiedzić stolicę.W tym celu trzeba było kilka godzin przesiedzieć na dworcu. Warszawa Wschodnia w roku czterdziestym szóstym była zbiorowiskiem ludzi, tłumoków i interesów.

            Wśród wielu tarakaszek z lat poprzednich - nie mogłam sobie uświadomić, jak wygląda pluskwa. Była więc dla mnie nowym pasożytem, o mdławym, niesympatycznym zapachu. Każda szczelina kryła w sobie czerwoną, śmierdzącą stworę. Wierciłam się, co bardzo denerwowało mamę. Zresztą nie tylko ja się wierciłam. Po dworcu pętały się dziwnie malowane panie. Paliły papierosy, zaczepiały ludzi, przeważnie mężczyzn. Nie mogłam rozeznać się w tych nowych obyczajach. Kobiety te nie były podobne ani do kołchozowych bab, ani do oszmiańskich mamuś koleżanek.

            Warszawa przedstawiała wstrząsający widok. Nie mogłam pojąć, jak można żyć w mieście, które jest jednym ogromnym zwaliskiem cegieł i gruzów. Przez teren Getta przejechałyśmy jak przez żwirową pustynię.

            - Patrz, córko, patrz i pamiętaj. Potem to wszystko zostanie uprzątnięte. Twoje dzieci nie uwierzą, ze można tak zniszczyć miasto. Nawet nie przypuszczałam, że właśnie w tym odbudowanym mieście będę je kiedyś rodziła.

Przypomniał mi się przy maminych słowach wiersz:

„Wyją małe upiorzęta.

Zapamiętasz? Zapamiętam!”

            Wstyd mi, iż tylko te dwa wersy pozostały w pamięci, chociaż właściwie zawierały w sobie wszystko: i grozę, i ból, i przysięgę, której nie sposób złamać...

            Spotkanie z tatusiem wypadło nie tak, jak sobie wyobrażałam, i nie tak, jak tego pragnęłam, potoczyło się moje dalsze, dziecinne życie. Właściwie wszystko rozumiałam; jesteśmy w Kraju, a między rodzicami zabrakło porozumienia. A więc znowu nie mamy domu. Nie były to sprawy na miarę moich decyzji. Mama musiała w dalszym ciągu być dzielna i sama przeżywać wszystkie strachy. Taki jeden „strach” będę długo pamiętała. Poniemiecki pałacyk, dla mnie pałac, w którym mieściły się biura PGR oraz nasze mieszkanie, miał ogromny strych. Na strychu jakieś narzędzia, pełno worków, może z paszą, nie wiem. Znałam strych dobrze, hodowałam na nim gołębie. Miał duże okna, przez które widoczne było całe podwórko.

            Któregoś dnia mama chwyciła mnie nagle za rękę i pobiegłyśmy do najbardziej zastawionego na strychu pomieszczenia. Wcisnęła mnie i siebie za stojące wory i kazała mówić „Ojcze nasz...” Serce kołatało mamie tak mocno, że bluzka na piersi ruszała się wyraźnie. Starałam się wysunąć głowę na tyle poza worki, żeby zobaczyć przez okno, co się dzieje na dworze. Przed domem stał osobowy samochód, przy nim trzech mężczyzn z pistoletami przy pasach. Panowie rozmawiali z tatusiem, a on na pożegnanie podał im rękę. Odjechali. Myśmy nie wyłaziły ze strychu. Ledwie tatuś nas znalazł.

            - Czego ty polazła na strych, durna - zapytał tata.

            - Przecież to było NKWD!

            - No to i co, a poza tym nie nazywają się NKWD. Załatwili sprawę i pojechali. Czego tu się bać.

            - Myślałam, że znowu będą wywozić.

            Mój ukochany tatuś machnął odważnie ręką i mruknął: „a tam”, a zawstydzona mama wróciła ze mną na dół.

            Później kiedy opowiadało się o tym w żartach, mama robiła poważną minę, mówiąc: „co wy wiecie, jak długo w człowieku może siedzieć przeżyty strach”. Trudno mi było to ocenić, tak jak trudno było zrozumieć, po co mama przez wiele jeszcze lat suszy na suchary pozostające kromki chleba, których potem nikt nie potrzebuje. Wkrótce spotkało mnie o wiele większe zmartwienie, niż rozumienie mamy. Rodzice rozwiedli się, a ja nie byłam w stanie pojąć tym razem tatusia.

            Mój związek z Oszmianą nie został zerwany dzięki przyjaźni. W trzy lata po powrocie do Kraju listy między mną i Władkiem zaczęły kursować bardzo systematycznie. Otrzymywałam je ozdobione wierszykami i kalkomanią. Przysięgami o dozgonnej przyjaźni, a wreszcie i o miłości. Pierwsze jego listy pisane były jeszcze niezłą polszczyzną i bez ortograficznych błędów.

            „Basia, dzięki Panu Bogu, że nas los zetknął i będziemy chociaż przez listy przyjaciółmi. Każde twe listy będę starał się chować, w przyszłości może spotkamy się, to ci pokażę”.

            Jest to fragment listu z trzeciego czerwca czterdziestego dziewiątego roku . Potem było coraz gorzej. Na wyrażenie swoich uczuć nie znajdował polskich określeń. List z pięćdziesiątego drugiego roku:

            „Dzień dobry kochana Basia! Wpierwszych słowach mojego listu spieszę powiedzieć, że ja jestem żywy i zdrów czego  i tobie z łaski Pana Boga życzę. Basia ja bardzo tęsknię po tobie. Ja bardzo ciebie poproszę żeby ty mnie napisała teraźniejszy hymn Polski narodowej. A ja tobie przesyłam wierszyk.

Zdrastwuj zwiozdoczka nocznaja

Zdrastwuj miesiąc gołuboj

Zdrastwuj Basia dorogaja

Zdrastwuj prawoju rukuj!

            Ty mnie pisz więcej swoich wierszy...”

            W rok później otrzymałam list od naczelnika poczty:

            „Zdrastwuj Basia! Pierwom dziełom mojewo pisma proszu Tiebia izwieni za to, czto japiszu nie na Twojom rodnom jazykie, no widzisz li, ja uże łutsze prywyk na russkom, tak kak eto poczci Wsienarodnyj jazyk. Ja żywi zdarow, czewo i Tiebie żełaju, no tolka skuczno za odnom, a za czom, możesz dogadatsia sama. W widu towo, czto eto mojo pierwoje takoje pismo w mojej junoj żyzni, ja wsioże skażu: ja Tiebie lublu i lublu so wsiewo sierdca”.

            Mój przyjaciel starszy był ode mnie o dwa lata. Oczekiwał mojego powrotu do Oszmiany. Najwyższy był czas, aby rozwiać te nadzieje. Ja uporczywie wrastałam w nowe przyjaźnie, w nowe miłości, w nowe perspektywy. Nie było to takie łatwe. Odpisałam mu pełna smutku, mając świadomość, że być może marzenia o mnie wiązały się nie tylko ze zwyczajnym sentymentem serca Wołodzi, lecz przede wszystkim z utraconym światem Władka.

            „Miły Wołodzia!

Z dwóch okaleczonych drzew nie można złożyć jednego, całego. Mnie bowiem brak jest korzeni, a Tobie wiodącego pnia. Tak już musi pozostać. Każde z nas musi samo sobie radzić z tym dziwnym kalectwem. Ty już wypuszczasz zielone dziczki, ja może się gdzieś zakorzenię, jeżeli gdziekolwiek gleba okaże się dla mnie przychylna”.

            Już więcej nie konfrontowaliśmy swoich poglądów na ten temat. Być może nie zrozumiał mojego listu, a być może...

            Wysupłuję z pamięci tamtą dziecinną niepojętność przeżytych faktów. Zostało to tylko, co przeszło przez grube sito różnorodnych zdarzeń, a co złożyło się na koślawe nieprzystosowanie, chociaż przykryte jest grubą warstwą politury i niczym nie różni się od otaczającego krajobrazu.


Informacje administratora